sobota, 28 marca 2020

7. O wypoczynku i handlu

   Oglądałem niedawno w telewizorze jakiś program turystyczno-światoznawczy, traktujący o turystach chcących poznać kawałek świata i się wnerwiłem. Wielokrotnie turyści są krytykowani za to, że są po prostu turystami. Branża turystyczna, czyli sklepikarze, restauratorzy i organizatorzy wycieczek, czyli druga strona barykady chcieliby, żeby turystów było jak najwięcej i żeby byli jak najbogatsi. Jest jeszcze trzecia strona barykady, czyli mieszkańcy nie robiący w turystyce, nie przepadający za turystami i chcący ich liczbę zmniejszyć na ile to możliwe. Druga i trzecia strona barykady występuje często pomieszana,
czyli mieszkaniec jest także lokalnym biznesmenem. Ja jako turysta, też bym chciał, żeby turystów było mało, bo nie lubię tłoku, i żeby byli bogaci, włączając oczywiście mnie.
   To jest klęska urodzaju, jeśli miejsce jest atrakcyjne, wielu ludzi chce to zobaczyć i zwiedzić, poznać uroki i atrakcje, narobić zdjęć i pochwalić się nimi gdzieś w internecie. Powstają hotele, co bogatsi kupują tam domy i przy okazji ceny czynszów idą w górę, co nie jest na rękę tubylcom, i nie ma co się im dziwić.
   Niestety nie da się zjeść ciastko, mieć ciastko, a potem jeszcze sprzedać to ciastko i to najlepiej w cenie dwóch ciastek. O turystach powiedziano wiele złego, przypisuje się im najrozmaitsze szkody w budowlach, regionalnej kulturze, ekosystemie. Ja z racji tego, że od czasu do czasu występuję w roli turysty, czuje się w obowiązki zwrócenia uwagę na drugą stronę medalu (barykady).
   Wybrałem się jakiś czas temu z żoną do pewnego śródziemnomorskiego kraju, żeby odpocząć (przede wszystkim psychicznie, bo preferuję wypoczynek czynny), może trochę złapać słonka (mieszkając w Anglii tęskno mi za nim), pospacerować spokojnie, skosztować lokalnej kuchni. Co do słonka - to się udało, aż za bardzo. Co do reszty - to różnie bywało.
   Chcąc uniknąć zagęszczenia, wybraliśmy okres poza sezonem, jeśli tak można się wyrazić. I rzeczywiście, gęstość ludzka trochę mniejsza. Jednak nie wziąłem pod uwagę, że życie nie znosi próżni. Wystarczyło przejść się uliczkami miasta lub Starego Miasta, żeby doświadczyć wzmożonej aktywności różnego rodzaju restauratorów, sprzedawców, handlarzy czy usługodawców np. malarzy portretów (prawdziwy artyści) i masażystów (nie wiem czy dobrych, nie skorzystałem). Zewsząd atakowali nas pracownicy lub właściciele, żeby wstąpić do ich przybytku i spędzić trochę czasu jedząc, pijąc lub kupując jakieś bibeloty.
   Często, zbliżając się do alejki usytuowanej pomiędzy barami, analizowałem chłodno sytuację i stwierdzając miażdżąca przewagę liczebną przeciwnika (restauratorów wyczekujący na nasze nadejście) przechodziłem, unikając kontaktu wzrokowego, na drugą stronę ulicy, nawet kosztem utraty cienia. Zdarzało się, przyznaję, że nie było nikogo przed wejściem do danej tawerny, wtedy podchodziłem ostrożnie, mając zamiar przeczytać menu (jadłospis - za granicą rozumiem, ale nie wiem dlaczego w Polsce nie używa się tego słowa). Jednak to tylko podstęp, prowadzący do podprowadzenia mnie w bezpośredni obszar przylegający do knajpki. Musiałbym czytać tak szybko jak lektor w telewizorze zachęcający mnie (żebym nie wykorkował), do przeczytania ulotki, lub zagadania z lekarzem lub farmaceutą, zanim zażyję podejrzany specyfik, który jest akurat tematem reklamy, żeby zdążyć przed pojawieniem się osoby informującej mnie, że tylko u niego fresz bir i kold fud (pisz: fresh beer and cold food) albo odwrotnie.
   Pewnego razu, jakby nigdy nic, stanęliśmy sobie z żoną w cieniu, żeby nieco odpocząć i zorientować się w naszych dalszych planach geograficzno-zwiedzaniowych. W tym celu zakupiłem mapkę i próbowałem nas na niej odnaleźć. Żona błyskawicznie wskazała palcem nasze położenie, co mnie bardzo zaskoczyło, że tak doskonale zorientowana topograficzne. Zaskoczenie moje wzrosło jeszcze bardziej, gdy poparzyłem dokładnie na jej palec. Skąd u mojej żony taki gruby owłosiony paluch, zakończony żałobą wyglądającą spod obgryzionego, lekko pożółkłego od papierochów, pazura. Po nitce do kłębka doszedłem, że to własność tzw. osoby trzeciej, a nie mojej małżonki. Napisałem doszedłem, ale jest to lekka przesada, ponieważ nie miałem daleko, albowiem gdy się obróciłem, ujrzałem osobnika z twarzą uzbrojoną w szeroki uśmiech, tak szeroki, że zdradzał pewne niedoskonałości w jamie ustnej. Odległość między naszymi nosami wynosiła mniej więcej tyle, ile odstęp między elektrodami świecy zapłonowej stosowanej w silniku spalinowym, czyli 0,6 - 0,8 mm. Chcąc podać dokładną wartość, musiałbym użyć szczelinomierza, niestety nie zabrałem go ze sobą na wczasy, nie sądziłem, że mi się przyda. Domyśliłem się, że osobnik ów pochodził z pobliskiego centrumku (zrobienie od centrum - cemtrumek) gastronomiczno - handlowo - usługowego.
   Kolejna rzecz, która mnie irytuje to brak cen na straganach, a jeśli już są podane, to wzięte z kosmosu. Nie jest to regułą, ale zdarza się zbyt często jak dla mnie. Przy braku podanej ceny danego drobiazgu, nie radzę o nią pytać. Sprzedający, nie wiedzieć czemu, nabierają przekonania, że jest to wymarzona przez nas rzecz i niczego innego nie pragniemy jak tylko kupić ją u danego kramarza, pomimo identycznych wystawionych do sprzedaży na dziesiątkach innych okolicznych stoiskach. Rozumiem targowanie się przy zakupie samochodu, mieszkania czy innej rzeczy dość kosztownej, ale ja znam ciekawsze sposoby spędzania wolnego czasu i nie zamierzam tracić pół godziny dobijając ceny, żeby kupić sobie magnes na lodówkę albo figurkę lokalnego świętego. Może dla mieszkańców jest to sól życia, takie przekomarzanie się, ale ja wolę poczuć sól na sobie, pluskając się w morzu/oceanie.
   Wszędzie potrzebny jest umiar i wzajemne zrozumienie. Zdaję sobie sprawę, że są mieszkańcy turystycznych miejsc, którzy ciężko pracują na swoje utrzymanie, ale kto wie (ja wiem), może są też i turyści, którzy kilka, a może i więcej, lat zbierali na wyjazd do ciepłych krajów. Turysta to niekoniecznie burżuj, którego cechuje nadmiar gotówki i wolnego czasu. Nie każdy turysta marzy o luksusowych restauracjach czy wypasionych hotelach. Dla mnie osobiście atrakcją turystyczną nie są drogie kurorty, ja najchętniej bym zobaczył jak mieszka i co je zwykły Grek w Grecji, zwykły Mongoł w Mongolii, czy zwykły... obywatel Wybrzeża Kości Słoniowej. Jak wygląda jego zwykłe życie codzienne i takie (życie) od święta. Dla mnie atrakcją jest zajrzeć przez płot, zobaczyć jak ma w obejściu, zajrzeć do kuchni, a najlepiej do garnków. Tylko że wtedy to ja będę tym wścibskim, pakującym się z buciorami w prywatność, turystą.
   To już lepiej kupić ten magnes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz