Niedawno byłem w Polsce, powiedzmy że na urlopie, i się kilkakrotnie wnerwiłem. Działo się to jeszcze przed atakiem koronawirusa, tzn. wirus już zaistniał, ale nikt nie zdawał sobie wtedy sprawy (i chyba do tej pory nie zdaje) jak bardzo się rozprzestrzeni, nie było żadnych restrykcji czy ograniczeń w podróżowaniu.
Podróż rozpoczęliśmy (ja i żona) na jednym z brytyjskich lotnisk, w Bristolu.
I tu się pierwszy raz wnerwiłem. I nie mówię o tym, że musiałem wylać wodę tylko po to, żeby za chwilę ja ponownie kupić, tyle że dużo drożej, znana sprawa. I nie będę wypominał żonie, że przez to, że kazała mi się odchudzać, żeby prezentować elegancki wizerunek mojej osoby w ojczyźnie, po zdjęciu paska przy kontroli "rentgenowej", musiałem przytrzymywać spodnie ręką. Całe szczęście, że bramki nie zawyły, bo musiałbym podnieść ręce na boki, żeby pani (akurat trafiła mi się pani) strażniczka omiotła mnie wykrywaczem metalu. Mógłbym beknąć za publiczne obnażanie się. A swoją drogą, słyszałem że w niektórych środowiskach jak ktoś jest chudy, to znaczy, że biedny, nie radzi sobie w życiu i w ogóle pierdoła. A jak ktoś pulchny i rumiany to znak, że mu się dobrze powodzi. Niestety, moja małżonka nie należy do tej społeczności, tzn. dla mnie niestety, dla niej stety.
Po zebraniu się do kupy, czyli po odebraniu naszych bagaży z taśmy, założeniu butów, zegarków i pasków, ruszyliśmy dalej. Droga nasza wiodła przez różne sklepiki, miedzy innymi perfumerię, od której zapachów zawsze mnie mdli, nie inaczej było i tym razem. Potem chwila relaksu w poczekalni, a następnie bardzo długi marsz do bramek. Za bramkami następna poczekalnia, ja ją nazywam ostateczną, bo mi się kojarzy z Sądem Ostatecznym, ostatnią wolą i takimi tam podobnymi sprawami.
I tu jest właśnie pierwszy gwóźdź do trumny tzn. programu. Dlaczego ktoś wymyślił takie hermetyczne pomieszczenie dla ludzi, którzy spędzają tu kilkadziesiąt minut czekając na samolot. Makabra. W pomieszczeniu tym brak jest dostępu do toalet, brak wentylacji, przez co duszno niemiłosiernie. Stał, co prawda, jakiś automat, chyba z napojami, nie sprawdzałem, nie chciałem stracić siedzącej miejscówki. Jak już wspomniałem, było to w czasie początku ataku koronawirusa, którego objawami są między innymi gorączka i problemy z oddychaniem, czyli duszności. Wydawało się mi, że mam jedno i drugie. Zalewałem się potem, mimo że miałem na sobie koszulkę z krótkim rękawem (a w zasadzie rękawami). Oddech ciężki z braku tlenu pochłoniętego przez innych, podobnych mi, nieszczęśników. Bałem się, że ktoś to zauważy, błędnie zinterpretuje i skończę na dwutygodniowej kwarantannie zanim otworzą drzwi i będę mógł zaczerpnąć powietrza.
Teraz Polska. Trzymając się wątku temperaturowego muszę stwierdzić, że w Polsce jest gorąco, nawet w lutym. I nie mam na myśli warunków zewnętrznych, czy globalnego ocieplenia, tylko temperaturę wewnętrzną, w przestrzeniach zamkniętych, czyli w budynkach i środkach komunikacji.
Wybierając się w podróż samolotem musimy brać pod uwagę ograniczenia dotyczące bagażu i zabierać ze sobą to co niezbędne. Dlatego mogłem wziąć tylko jedną kurtkę i zgodnie z prognozą pogody, wybrałem najcieplejszą, odporną na deszcz i wiatr. Na dworze (polu) wszystko było ok. Jednak jadąc pociągiem, czekałem na przystanki i otwarcie drzwi. Okrycie wierzchnie zdjęte, ja w koszuli z krótkim rękawem, żona - zmarźluch - z długim rękawem. Wszyscy dookoła w kurtkach, czapkach i szalikach. Wybierając się do galerii handlowych, zabieraliśmy ze sobą duże torby, żeby włożyć kurtki. Wyglądało to tak, jakbyśmy już coś kupili. Poszedłem do fryzjera, została po mnie mokra plama na fotelu. Za ciepło! Za gorąco! Ludzie!
Wiem, że częścią winy można obarczyć angielskie budownictwo i tamtejszy klimat. Jest wietrzne a budynki tak "ocieplone", że tracą ciepło po 15-tu minutach od wyłączenia ogrzewania, a kosztuje ono (ogrzewanie) sporo, nie ma mowy, żeby grzać cały czas, tak jak w Polsce. Siłą rzeczy człowiek się hartuje.
Po ok. tygodniu to samo, czyli wprost przeciwnie, podróż z Polski do UK z lotniska w Modlinie, błędnie, ale wygodnie nazywanym Warszawa-Modlin.
A jednak zaistniały pewne zmiany. Pierwsze, to że nie musiałem martwić się o spodnie, po wyjęciu paska pozostały na swoim miejscu. Było to zapewne zasługą taniego dobrego piwa, jak i przesmacznej polskiej żywności, chociaż wcale nie takiej taniej.
Druga rzecz to poczekalnia dla pasażerów. Gabarytowo tylko trochę większa od tej angielskiej, ale za to pełen komfort. Nie dość, że więcej miejsca do leżenia (na podłodze), to jeszcze otwarty sklepik i dostęp do toalety, a przede wszystkim wentylacja lepsza, chociaż i tak dość duszno. Dodatkowo zauważyłem pojemnik z żelem dezynfekującym zamontowany na ścianie (początki pandemii). Dozownik ów posiadał wielką wajchę (dźwignię), która można było obsłużyć dowolną częścią ciała (niedawno pisałem o tym zagadnieniu), ale otwór spustowy chyba w mało intuicyjnym miejscu, ponieważ osoby, które korzystały z tego urządzenia, podstawiały dłoń w oczekiwaniu na płyn, po czym ich wzrok wędrował w kierunku podłogi, zdradzając kierunek lotu żelu i jego ostateczne miejsce docelowe. Niektórzy, ci z lepszym refleksem, robili błyskawiczny rozkrok, unikając galarety na swoich butach. Miałem podejść i przyjrzeć się z bliska, ale nie chciałem stracić siedzącej miejscówki.
W końcu podchodzi obsługa, drzwi się otwierają i już niedługo znajdę się w samolocie. Jeszcze tylko sprawdzenie biletów/paszportów, których niektórzy pasażerowie nieco chaotycznie szukają w kieszeniach, torbach, plecakach czy walizkach, lub odbierają swoim dzieciom, które się nimi (dokumentami) z nudów i z braku ciekawszych dostępnych zabawek bawią. I już po chwili jesteśmy, zdawać by się mogło, na wyciągnięcie ręki od samolotu.... i stop! Hola, hola, nie tak prędko.
Prowadzono nas przez pewien rodzaj tunelu, a właściwie szkielet tunelu, albo rękaw - taki lotniskowy. Daszek co prawda był, ale zamiast ścian tylko rurki (pręty), żeby się towarzystwo nie rozlazło na boki. Na końcu drogę nam zagrodził łańcuch. Modlin, z tego co się orientuję, nie leży w kieleckim, ale tak się czułem jakby leżał. Zresztą prawie wszystkie lotniska usytuowane są na pustej, szerokiej przestrzeni, gdzie czego jak czego, ale wiatrów tam nie brakuje. Tak było i tym razem. Wygwizdów taki, że klękajcie narody. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby to był lipiec, a nie początek marca, temperatura parę stopni na plusie.
Rozumiem, że to tanie linie lotnicze, ale nie stać ich nawet na kawałek dykty, albo pleksi, żeby nas ochronić od mrożącego, nie tylko krew w żyłach, wiatrzyska!? Chociaż możliwe, że leży to w gestii lotniska, a nie linii lotniczych.
Jak by nie patrzył, tkwiliśmy w takich warunkach ponad 10 minut, zbici w gromadę jak pingwiny na Antarktydzie. Z tego co wiem, koronawirus osłabia system odpornościowy, a nasz właśnie został wystawiony na ciężką próbę. Niektórzy zanim dotarli do samolotu, już dostali kataru.
Nareszcie moja kurtka na coś się przydała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz