Ostatnio pomagałem żonie nabyć, drogą kupna, urządzenie do układania/modelowania (z grubsza rzecz biorąc) włosów i się zadumałem. Chodzi o nazewnictwo. Rzecz dotyczy tzw. suszarko-lokówki. Jest to takie coś co czesze włosy, względnie nakręca, jak zwykła lokówka, ale dodatkowo się obraca elektrycznie i dmucha gorącym, ciepłym lub chłodnym powietrzem (w tym ostatnim przypadku mamy raczej do czynienia z chłodziarko-lokówką).
Oczywiście moją rolą było wziąć pod uwagę tylko i wyłącznie aspekt finansowy. Żona wybrała rodzaj i typ. Jednak szukając najlepszej (czyt. najtańszej) oferty, mimo wszystko zastanawiałem się, a wszystko po to, żeby swoje zadanie wykonać należycie, czy nie można znaleźć również lepszego (wiadomo jak czytać) modelu. Ponieważ jestem z natury osobą dociekliwą, zacząłem drążyć temat. W tym celu musiałem zgłębić tajniki, nazwijmy to, kształtowania fryzury. Nabyłem przy tym bardzo cenną i zaskakująca wiedzę, oglądając przeróżne filmiki, jak prostownicą robić fale, a lokówką prostować włosy. I rzeczywiście da radę. Człowiek całe życie się uczy. Wydawałoby się, że to tak jakby młotkiem wbijać śrubki, a śrubokrętem wkręcać gwoździe. Jednak okazuje się, że kobiece narzędzia są bardziej uniwersalne, tylko dlaczego tak się nielogicznie nazywają. Nie można ich nazwać normalnie, tak po ludzku np. prostownica - kleszcze grzejne; suszarko-lokówka - nagrzewnica obrotowa wentylowana. I każdy wie o co chodzi. Urządzenie to jednak nie jest suszarką jako taką, do suszenia mokrych włosów, czego zwykle oczekujemy po suszarce, ale do suszenia włosów suchych, tzn. suchych w 80%, wiem bo czytałem instrukcję.
Ponieważ żona jest już w posiadaniu prostownicy, suszarki tradycyjnej i lokówki elektryczno-mechanicznej (elektrycznej - bo grzeje, mechanicznej - bo obroty główki uzyskujemy za pomocą ruchów nadgarstka osoby obsługującej) więc uznałem, że wszystkie rodzaje fryzur (czyli loki i włosy proste) są w zasięgu ręki (dosłownie) możliwe do uzyskania za pomocą powyższych narzędzi. Dzięki temu można by trochę zaoszczędzić i nie wydawać kasy na zbędne pierdoły. Zamiast tego warto przeznaczyć te pieniądze na coś potrzebnego, praktycznego i sensownego. Już miałem biec do żony i podzielić się z nią tą dobrą nowiną, ale jakiś wewnętrzny głos wrzeszczał przeraźliwie, żebym tego nie robił.
Koniec końców staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami tej maszynki. Piszę "staliśmy", bo po pierwsze, nie mamy póki co rozdzielności majątkowej, a po drugie, bo odkryłem jeszcze jedno jej zastosowanie - doskonale się nadaje jako drapaczka do pleców.
Ale wracając do nazewnictwa. Sprawa dotyczy słownika polsko-angielskiego i błędnego przetłumaczenia pewnego słowa, czyli inaczej podania błędnej nazwy, czyli temat pokrewny. Chciałbym w tym miejscu wystosować apel do jakiejś komisji albo rady tłumaczy, jeśli coś takiego istnieje, bo tak dalej być nie może. Chodzi o wyraz sausage czyt. sosydż, czyli kiełbasa.
W swoim życiu zdążyłem już zjeść wiele setek kilogramów polskiej kiełbasy, mógłbym nawet nieskromnie powiedzieć o sobie, że z niejednego pieca kiełbasę jadłem, więc nie mówcie mi kurna nic o zajadaniu (się kiełbasą), bo coś o tym wiem (ostatnią część zdania należy wypowiedzieć z zaciśniętymi szczękami). Porównując, "kiełbasy" angielskiej zjadłem ok. kilograma ( w zaokrągleniu do jednego kilograma) ale to wystarczyło, żeby sobie wyrobić zdanie w tym temacie. Angielski sosydż ze wszystkim mi się kojarzy, tylko nie z kiełbasą. Jest to rzekomo mięso upchane w hmm... powiedzmy odcięty palec rękawiczki gumowej, takiej cienkiej, chirurgicznej. Nie bardzo wiadomo jak to przyrządzić. Jeśli zdejmiemy "skórę" wszystko się rozleci, jeśli usmażymy w całości, hmm... to spróbujcie sobie usmażyć rękawiczkę. Rzeczywiście, jeśli chodzi o wygląd, występuje pewne podobieństwo, ale już w smaku to jest to raczej skrzyżowanie pasztetowej z parówką, z dodatkiem chipsów dla podniesienia walorów smakowych i trocin jako wypełniacza (takie informacje wysłały mi moje kubki smakowe).
Nasza kiełbasa też nie jest idealna. Budżetowe egzemplarze mogą obfitować w szerokiej gamy znaleziska pochodzące z różnych obszarów naszej poczciwej gadziny hodowlanej (świni) takie jak chrzęści, sierści, żyły, ścięgna, odpryski racic (mam nadzieję, że nie kopyt) i inne zrosto-tłuścinki. Ale średnia półka jest już zjadliwa.
Tak więc, jak powyżej wykazałem, kiełbasa i sausage różnią się między sobą zasadniczo i nikt, nawet kucharz przysięgły ani żaden tłumacz, mnie nie przekona, że jest inaczej.
Ps. Z instytucją kucharza przysięgłego spotkałem się po raz pierwszy w UK, kiedy mój znajomy dorabiał sobie kiedyś w pewnej restauracji na kuchni i tam kazano mu podpisać takie oświadczenie (czyli inaczej przysiąc), że według jego wiedzy nie jest chory na żadną paskudną i zaraźliwą chorobę. I to wystarczyło, żeby cieszyć się pracą w zakładzie zbiorowego żywienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz