sobota, 8 sierpnia 2020

26. O kiwutaniu i elektronach

   Ostatnio spacerowałem sobie po pokoju, zatopiony w rozważaniach filozoficznych na powracające do mnie jak bumerang zagadnienie: "co by było gdyby..." i się wnerwiłem. Nie, nie dlatego, że nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Po prostu w ferworze rozmyślań zapomniałem, żeby ostrożnie stąpać po podłodze, o której wiele można powiedzieć, tylko nie to, że jest stabilna. Dzięki tej właściwości, wszystko koło czego (lub kogo) przechodzimy, zaczyna się kiwutać, głównie meble, a pośród nich moje biurko. Co prawda sprzedawane są niekiedy w komplecie specjalne mocowania mebli do ścian, jednak po jakimś czasie (podłoga cały czas "chodzi") to się luzuje, trzeba wiercić/dłubać nowe dziury i ściana zaczyna wyglądać jak ręka praktykującego narkomana. ...
   ...Wspomniane biurko ma dodatkowo taką nadstawkę z półeczkami, a na półeczkach bibeloty, i jeden z nich nie wytrzymał, stracił równowagę (wskutek mojego bliskiego spaceru) i pierdyknął prosto na mój tablet, leżący sobie spokojnie, jakby nigdy nic, na dole, czyli blacie biurka. Nie rozbił ekranu, ale zrobił rysę, która przykuwa moją uwagę i rozprasza, gdy piszę np. tego bloga.
   Skoro wspomniałem o podłodze, to już pociągnę ten temat.
   Mieszkam ni to w domu, ni to w mieszkaniu. Chyba jednak bardziej w mieszkaniu. Właścicielem jest council, czyli tutejszy urząd miasta. Przeważnie oznacza to, że najemca ma więcej swobody, a czynsz jest dużo mniejszy, niż gdyby właścicielem była osoba prywatna (landlord). I to się w moim przypadku potwierdza. Wiem co mówię, wcześniej wynajmowałem dom prywatnie, przez agencję.
   Budynek, w którym zamieszkuję jest czterorodzinny, wyposażony w cztery oddzielne wejścia, dwa lokale na parterze, dwa na górze. Ja (z rodziną) mieszkam na piętrze. Ogródki przylegające do obu stron budynku należą do moich sąsiadów z dołu, dla mnie jest przydzielony ogródek w głębi, trochę oddalony od budynku. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie mógłbym zaglądać przez okna, umieszczone dość nisko, do wnętrza siedliska moich sąsiadów, co chyba dla nich, a już na pewno dla mnie, nie byłoby przyjemne.
   Chociaż, prawdę mówiąc, ewentualne zaglądanie przez szyby byłoby możliwe, gdyby zdarzyło się po zielskokosach (odpowiednik sianokosów). Mniej więcej raz na rok, kiedy chaszcze pnąco-kłujące wraz z zamieszkującą je fauną (dziewięćdziesiąt procent to pająki) dochodzą do trzech czwartych wysokości okien, moi sąsiedzi zamawiają magika, albo dwóch, z kosiarkami spalinowymi, bo inne nie dałyby rady, tudzież z innymi narzędziami tnącymi, i ci zabierają się za żniwa. Po ich skończeniu znów możemy oglądać w całej swej okazałości ogromny, zapyziały fotel, elementy składowe mebli, zepsuty odkurzacz czy koszyk (taki duży na kółkach) z pobliskiego hipermarketu, że wymienię tylko co bardziej gabarytowe przedmioty. Zgadza się, ja też trzymam pewne "resztki gospodarzce" -  nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać - ale przynajmniej staram się ułożyć je gdzieś w rogu podwórka, a nie, żeby walały się pod oknami, po całej przestrzeni. Ma to jednak pewne zalety; gdy ktoś chce mnie odwiedzić, to tłumaczę, jak do mnie trafić, i te atrybuty, połączone z ogólnym bałaganem, są bardzo pomocnym punktem orientacyjnym.
   Szczerze mówiąc, moi sąsiedzi nie są wcale tacy źli. Bywają gorsi - znajomi opowiadali. Zachowują się w miarę cicho (na pewno ciszej niż my), nie awanturują się (mimo, ze nie noszą krawatów*), rzadko kiedy wychodzą na światło dzienne; najczęściej, kiedy mocno wieje - wtedy nawet kilkakrotnie w ciągu wichury wyłania się sąsiad, niezmiennie odziany w szlafrok i kapcie, niezależnie od temperatury, pory dnia czy roku, i stawia do pionu drzwi od szopy, które dawno już utraciły kontakt z zawiasami. Zawartość szopy pozostawiam wyobraźni czytelników.
   Co by nie mówić, na mieszkanie nie narzekam. Jest większe niż w Polsce (nie znam metrażu; nie ma tego w żadnych dokumentach, a nie chce mi się latać z miarką, choć wiele razy to sobie obiecywałem) i duuużo większe niż przeciętne w UK. Wykonane, jak większość pewnie wie, z mało solidnych materiałów. O ile ściany nośne (ja bym powiedział - podtrzymujące) są murowane, to już ściany działowe (ja bym powiedział - ścianki działkowe, kojarzone z ogródkami działkowymi/pracowniczymi w Polsce) są wyprodukowane z materiału, w którym otwór można wywiercić (wydłubać) długopisem.
   Rury, te od zlewu i wanny, jak również kanalizacyjne, wyprowadzono na zewnątrz budynku, bo zimy są stosunkowo ciepłe, niemniej, różnie to bywa. Na wszelki wypadek, gdy jest mroźno, zalecam przed pójściem do toalety napić się gorącej np. herbaty, nigdy - ziemnego piwa, żeby po drodze nie przymarzło.
   O kranach, oddzielnych do ciepłej i zimnej wody, pisał nie będę. Wszyscy o tym wiedzą, a dlaczego tak jest, nie wie nikt.
   Samo zdobycie mieszkania "kansilowskiego", a raczej zdobycie przydziału na takie mieszkanie, łatwe nie jest i nie dla wszystkich możliwe. Trzeba się zarejestrować na odpowiedniej stronie, i jeśli się pojawi oferta, zgłosić chęć wynajęcia. Zwykle wtedy pokazuje nam się, nasze miejsce w kolejce np. sto dwudzieste trzecie. Pierwszeństwo mają osoby będące na zasiłkach (benefitach), czyli takie, które nie mogą pracować, bo zajmują się  wychowaniem dzieci, osoby niepełnosprawne, chorzy i inne, doświadczone przez los (dla nich zwykle jest przeznaczony parter), ale także takie, którym pracować się nie chce tzw. patologia, czyli lenie, symulanci i mądrale niepotrafiące zliczyć do dziesięciu - przepraszam, że wszystkich wrzucam do jednego worka. Tacy mogą przebierać w ofertach. Nas z żoną nie stać było na taki luksus. W naszej sytuacji nie mogliśmy wybrzydzać - oboje uczciwie pracowaliśmy, dzieci uczęszczały grzecznie do szkoły, żadne z nas nie było alkoholikiem ani innym nałogowcem, a kłótnie, jeśli się trafiały, nie kończyły się wybijaniem szyb, ani zębów - jedno drugiemu. Dlatego zgodziliśmy się bez wahania na powyższe mieszkanie, kiedy już nadarzyła się taka sposobność, mimo że podłoga w kuchni i łazience była lekko zarwana (zapewne to był powód grymaszenia i w rezultacie rezygnacji patologii z tego lokum). Poza tym pokoje naprawdę w dobrym stanie, zero grzyba, co jest unikatem na tutejszym rynku nieruchomości.
   Okna wychodzą na zewnątrz, dla mnie ok, jest więcej miejsca i nie zawadzam kręgosłupem, kiedy otwarte na oścież - nie można, niestety, zamontować moskitiery. Za to grzejniki nie są umieszczone pod oknami, jak miało to miejsce w Polsce - wprost przeciwnie - po przeciwnej stronie, co z kolei powoduje, że pomieszczenia są mniej ustawne.
   Bardzo często w różnych książkach - instrukcjach obsługi - końcowy rozdział jest poświęcony elekrtyce, więc ja swój opis też zakończę w tym samym tonie. Elektryczność po tej stronie kanału La Manche działa prawie ne tej samej zasadzie co w reszcie świata, co może niektórych, przyzwyczajonych do tego, że w Anglii wszystko jest na odwrót, rozczarować. Tak samo jest źródło i odbiornik prądu, obwód musi być zamknięty, tak samo elektrony zapierniczają po drucie i tak samo są wredne, jak się z nimi nieostrożnie obchodzić.
   Dlaczego "prawie"? Ano kiedyś chciałem wymienić żyrandol. W Polsce robiłem już takie proste, wydawałoby się, operacje i to wielokrotnie. Bułka z masłem, nic nie powinno mnie zaskoczyć. Wyłączam pstryczkiem prąd i prądu ni ma. Cóż, teraz zrobiłem to samo i zacząłem gmerać śmiało przy kablach, żeby odkręcić żyrandol, a tu niespodzianka. Jak mnie ugryzło! O mało co nie spadłem ze stołka, stojacego na dodatek na chybotliwej (o czym potencjalny czytelnik zapewne już wie, jeśli uważnie czyta) podłodze. Okazuje się, że do kostki (okrągłej) dochodzi aż siedem kabli, w tym jedno uziemienie (nie pytajcie mnie dlaczego), a odchodzą do żyrandola tylko dwa. Dodam, że żyrandol w wersji pojedynczej - pstryk, i zapalala się wszystko naraz, nawet jeśli jest dziesięć żarówek. Wyłączenie kontaktem w ścianie nie załatwia sprawy; żarówki, co prawda, nie świecą, ale prąd nadal się czai i tylko czeka, żeby nas dziabnąć. Chcąc bawić się w elektryka, należy wyłączyć odpowiedni korek/bezpiecznik (ja wyłączam wszystkie).
   Na koniec taka mała dygresja. Trochę dużo narzekałem dzisiaj na Anglików. Nie chciałbym, aby czytelnik odniósł wrażenie, że tu nic, tylko patologia. Tak źle nie jest, klasa średnia (pod względem intelektualnym, a nie finansowym) jest kulturalna, uprzejma i da się z nimi dogadać. Problem w tym, że zanika. Można tu wytrzymać, pod warunkiem, że zadajemy się odpowiednimi ludźmi.
   Czego sobie i Wam życzę.

* - jeśli ktoś nie zrozumiał, to wyjaśniam, że piłem do komedii pt. "Miś". Tam właśnie padły słowa, odnoszące się do klienteli restauracji/baru: "Klient w krawacie jest mniej awanturujący się".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz