I znowu mnie wybudzili. Bo ktoś kogoś kocha. Ja też kogoś kocham, ale to nie jest powód, tak mi się wydaje, żeby trąbić to na całą okolicę, w przenośni i dosłownie, w środku nocy. No może jest, tylko że "kochać to nie znaczy zawsze to samo", jak to śpiewał zespół De Mono, a właściwie jego lider Andrzej K. Co innego, jeśli chłopak chce wyznać miłość dziewczynie, a rodzice przeciwni są temu związkowi i nie chcą wpuścić chłopaka do domu. W takim przypadku... ...uzasadnione i usprawiedliwione jest, że kochanek bierze do ręki gitarę, trąbkę lub akordeon (jeśli umie się nimi posługiwać), albo megafon i wyśpiewuje, wygłasza wiersze lub po prostu wydziera się prozą (w zależności od uzdolnień) nocą pod oknami ukochanej. Ale z zupełnie inną sytuacją mamy do czynienia, gdy goście odwiedzają swoich znajomych, być może rodziców lub innych krewnych, żegnają się z nimi i wtedy właśnie, w przedpokoju, mogą im powiedzieć, że ich kochają, przecież "kochać, to tak łatwo powiedzieć" - jak to śpiewał zmarły niedawno Piotr Szczepanik. Dlatego nie rozumiem, dlaczego po wyjściu z przyjęcia, nierzadko około północy, muszą trąbić na pożegnanie klaksonem i wrzeszczeć przez otwarte szyby "Love you" (o trzaskaniu drzwiami i chichotaniu nie wspomnę). Co kraj, to obyczaj.
Kiedyś wynajmowałem dom blisko pewnego klubu. Mniej więcej raz w miesiącu w soboty, odbywały się tam imprezy. Była głośna myzyka, zabawa, ale zawsze kończyli punktualnie o jedenastej w nocy i zalegała cisza. Wtedy ja powoli, bardzo powoli, błogo, zaczynałem czuć się lekki, zamykałem powieki i wpadałem w objęcia Morfeusza (tego mitologicznego, a nie tego z Matrixa - nie wiem kto to, bo nie oglądałem tego filmu i mam nadzieję, że nigdy nie obejrzę - wystarczyły mi migawki/zwiastuny). I nagle ŁUBUDU, brzdęk, jęk, stęk, sypie się szkło. Ja momentalnie w połowie wyprostowany na łóżku (tułów i nogi pod kątem prostym), staram się rozeznać, co się dzieje. Ciśnienie krwi dwieście na sto, skronie pulsują, źrenice rozszerzone, palce rozcapierzone, pośladki ściśnięte. Włosy na głowie, rękach, nogach, w nosie i uszach stoją dęba.
Okazuje się, że właściciel klubu/pracownik - czyścioszek - przez te 30 minut (w czasie których ja "odleciałem") nie próżnował, pozbierał wszystkie butelki tudzież inne opakowania szklane i postanowił umieścić je w specjalnym, przeznaczonym do tego celu, pojemniku, czyli pierdyknąć je z premedytacją z wysokości ok. półtora metra (tam był otwór wrzutowy) do metalowego, nie wiedzieć czemu zawsze pustego (co zwiększało efekt "echo"), kontenera. Rumor niesamowity. Potem już do rana cisza. Wiem, bo spędzałem ten czas na "czuwaniu" po takiej pobudce. Naukowcy znają dwie fazy snu; moim zdaniem należałoby wprowadzić trzecią, specjalnie na taką okoliczność.
Po przeprowadzce do innego miejsca, sen z powiek spędzał mi sąsiad. Nie wiem gdzie pracował, ani czy w ogóle pracował, ale wiem, że wracał ok. pierwszej w nocy do domu. Tak się nieszczęśliwie składało (dla mnie, okolicznych mieszkańców i dla niego), że był, nadal jest i - biorąc pod uwagę jego postępy - jeszcze długo będzie kierowcą początkującym, zwłaszcza w dziedzinie parkowania samochodu.
Podobnie jak poprzednio, czasem (bo mam nienormowany czas pracy) kiedy zasypiałem, on wracał do domu i rozpoczynał proces lokowania produktu, czyli swojego pojazdu, wzdłuż innych już uprzednio grzecznie zaparkowanych. Najpierw podjeżdżał powolutku jak amerykański, policyjny wóz patrolowy poszukujący handlarzy narkotyków i cór Koryntu w nieciekawej dzielnicy i lustrował otoczenie. Napięcie wzrastało (u mnie, u innych sąsiadów malało), gdy wypatrzył wolną przestrzeń bezpośrednio przy mojej pszczółce. Często wtedy właśnie wysiadał chcąc bliżej się przypatrzeć i powziąć optymalną taktykę pasowania się. Z radia obowiązkowo płynąca muzyka typu umpa - umpa, powtarzam - pierwsza w nocy. Rozpoczynało się parkowanie właściwe. Full gaz i delikatnie sprzęgło. Do tyłu - do przodu, do tyłu - do przodu i tak kilkanaście razy, prawie dotykając mój zderzak (raz dotknął). Po mojej delikatnej, acz stanowczej uwadze, żeby uważał co robi, sprawił sobie kamerkę cofania, co nieco uspokoiło i usprawniło całą operację, chociaż jej nie przyspieszyło. Przy każdej zmianie biegu z jedynki na wsteczny zaciągał ręczny - drrryt! Dzieki niemu (sąsiadowi) mój syn na własne uszy usłyszał jaki dźwięk wydaje wiatrak przy chłodnicy, gdy się załączy pod wpływem wysokiej temperatury silnika (cieczy chłodzącej); niestety w tym klimacie ani w naszym, ani w samochodach jego kolegów, tego nie doświadczył. Latem, gdy okna uchylone, wieczorna bryza przynosiła do domu dodatkowo smród palonego sprzęgła.
Poranki w UK nie są zbyt problematyczne, patrząc pod kątem dłuższego poleżenia sobie w łóżku, kiedy ktoś kładzie się późno w nocy, lub (bardzo) wcześnie rano, czyli potocznie mówiąc - nad ranem, nie wchodząc w szczegóły odnośnie powodów - szlachetnych (praca) lub innych, także potrzebnych w cyklu życiowym (relaks po pracy).
Nie wiem jak inne miasta, ale moje budzi się gdzieś tak o siódmej. Regułą jest, że rano zabierane są śmieci, posegregowane i wystawiane przy ulicy w przeznaczonych do tego pojemnikach/koszach. Znowu nawalanie butelkami z niewielkiej, co prawda, wysokości. To wszystko dzieje się raz na tydzień, więc tragedii nie ma, można przeżyć. W końcu jakoś te śmieci trzeba odbierać. Mogliby tylko pracownicy nie traktować pustych pojemników jak latających talerzy; niektóre potrafią przelecieć nawet kilka metrów, po czym z hukiem tudzież szorowaniem po asfalcie, przyziemić.
Oczywiście jak każda reguła (że ranki są spokojne w Anglii) tak i ta posiada wyjątki. Miałem kiedyś sąsiadkę, która miała kota. Nazwała go Mounin - czy jakoś tak podobnie. Mieszkam w mieście, więc o świcie nie budził mnie kur swoim pianiem, lecz owa sąsiadka. Każdego ranka wychodziła przed drzwi i zawodziła: Mounin, Mounin. Nie wiem, czy kot spędzał noce poza domem, czy wychodził tylko "za potrzebą". Faktem jest, że skutecznie wybijały mnie ze snu jej nawoływania a przechodnie, mylnie interpretując treść, kłaniali się i odpowiadali: "morning" - skrót od "good morning" (fonetycznie słowa bardzo podobne, zwłaszcza wypowiadane z papierosem/skrętem w zębach), czyli "dzień dobry". W międzyczasie następowało dźwięczne oczyszczanie zatok nosowych i gardła sasiadki najpierw poprzez zassanie, potem odchrząknięcie i wydalenie uzyskanej w ten sposób zawartości na trawnik (pół biedy) lub chodnik (już gorzej).
Na szczęście zarówno kot (choć w zasadzie on nie był bezpośrednim winowajcą) jak i sąsiadka już się wyprowadzili i nastała cisza. Mam nadzieję, że nie przed burzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz