środa, 14 października 2020

33. O bezpieczeństwie i żabach 2

    Ciągle jeszcze jestem w Polsce na zasłużonym wypoczynku i czerpię garściami tak dużo wolności, jak to możliwe. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nic ciekawego podczas mojego pobytu w ojczyźnie już się nie wydarzyło (oprócz tego, o czym pisałem w poprzednim odcinku). Na początku wyznam, że Polska pięknieje. Wszystko jest czyste, dokładne...
   ...Poruszając się samochodem można poczuć komfort jazdy. Drogowskazy klarowne i czytelne, znaki drogowe widoczne (a nie zarośnięte przez krzaki), pasy ruchu też wyraźne i prowadzące do celu wybranego przez kierowcę (a nie starte i wyblakłe, zanikające, krzyżujące się, rozwidlające lub zwężające, zaskakujące kierujących swoją trajektorią i tym samym zmuszającą ich do nagłej korekty i mrożącym krew w żyłach zajeżdżania innym drogi, którzy są miejscowi i wiedzą jak jechać - jak to ma miejsce w UK).
   Trochę gorzej sprawa się przedstawia jeśli przestaniemy się poruszać (samochodem) i spróbujemy zaparkować. Coraz trudniej jest znaleźć wolną przestrzeń. Pamiętam, jak będąc mały, grałem w tenisa (ziemnego) przed blokiem na asfaltowym podwórku, za siatkę robiły ławki ustawione w poprzek, zagradzając przejście przechodniom i sąsiadom z bloku, którzy z wyrozumiałością (przeważnie) omijali plac gry (nazywanym przez nas - dzieciaków - kortem tenisowym) idąc chodnikiem, nadrabiając tym samym kilkanaście metrów, z torbami pełnymi zakupów robionymi w pobliskim warzywniaku lub supersamie. Jedynie gdy wracali z targu mieli wolną drogę; o tej porze my jeszcze spaliśmy, względnie szykowaliśmy się do szkoły, w zależności czy to były wakacje, czy wprost przeciwnie. Pamiętam jak się bawiłem w piaskownicy w budowanie różnych budowli, których to charakter i konkretny typ krztałtował się postępująco i objawiał ostatecznie dopiero po zakończeniu prac. Na obrzeżach tychże piaskownic graliśmy nawet w kapsle (zwykle dla kapsli rysowaliśmy trasę na chodniku). Na ubitej ziemi, gdzie trawa nie rosła, graliśmy "w noża" tzn. w zabieranie placu albo w statki. Trzepak stanowił dla nas przyrząd gimnastyczny, gdzie robiliśmy fikołki, trenowaliśmy wspinaczkę, graliśmy w siatkówkę lub trenowaliśmy rzuty karne w piłce nożnej.
   Ciach, trach, krach... teraz stoją tam samochody. To nawet nie są parkingi - samochody stoją tam i już. Nikomu to nie przeszkadza.
   W tenisa gra się na prawdziwych kortach - tylko rodzice muszą tam zawieźć swoje dzieci, odpowiednio ubrać i zapłacić ile trzeba, może nawet wykupić kilka lekcji z trenerem. Sąsiedzi po zakupy jeżdżą do hipermarketu (oprócz niedziel). Nie muszą chodzic przez plac zabaw - podjeżdżają tam swoją bryką. Moga też zamówić zakupu z przywozem - wtedy w ogóle nie muszą chodzić.
   Piaskownice zniknęły, bo sikały tam psy i koty. Zamki można budować w komputerze, a w kapslu można co najwyżej sprawdzić, czy czegoś nie wygraliśmy.
   Ubitej ziemi już nie ma - wszędzie mniej lub bardziej zadbana roślinność - wchodzić nie wolno. Powstało za to oczywiście dużo placów zabaw, takich z prawdziwego zdarzenia, ale trochę dalej usytuowanych, skąd dzieci nie usłyszą  mamy wołającej na obiad ani mama nie będzie na bieżąco kontrolowała poczynań swoich pociech. No chyba że dziecko już trochę starsze - w takimi przypadku ma komórkę. Ale i tak nikt do niego nie zadzwoni, żeby przyszedł na obiad; mamy obiadów nie gotują, bo to nie jest modne i muszą zająć się biznesem, a nawet jakby coś zgotowały to dzieci i tak wolą fast food.
   Trzepaki również straciły rację bytu. Teraz dywan to obciach, każdy ma panele. Trzeba tylko uważać, żeby nie zarysować, wszystkie meble muszą mieć filc, czy coś w tym rodzaju, podklejony pod wszystkie nogi. A jeśli już jest dywan, to taki malutki, który można wyczyścić (odkurzyć i uprać) specjalnym odkurzaczem. Co do roli krzewienia kultury i sprawności fizycznej, zamiast trzepaka dzieci chodzą do klubów, szkółek, z wszelkimi wygodami lub niewygodami z tym związanymi, jak w przypadku tenisa (patrz wyżej). Lub grają na komputerze.
   Życie idzie, a czasem biegnie, do przodu, świat się zmienia. Postanowiłem i ja nie zostawać w tyle i unowocześnić się, a raczej moje mieszkanie. Zdecydowałem się wymienić drzwi wejściowe. Te stare były już stare, podobno brzydkie i niemodne, a najgorsze, że przestawały być funkcjonalne. Zamki się zacinały i coraz trudniej było je otworzyć. Ja oczywiście wiedziałem jak sobie z nimi radzić, ale nie jestem sam na tym świecie, a zwłaszcza w mieszkaniu. Wybór padł na firmę G. na pięć liter (tylko proszę źle nie skojarzyć). Firma znana, solidna, z tradycjami itd., itp. Drzwi wstawiała firma montażowa, nazwijmy ją "X". Robota wykonana sprawnie, solidnie, w umówionym terminie - to ważne.
   Cieszyłem moje oczy nowym wyglądem, a ręce - dotykiem nowej klamki, przez tydzień. Po tygodniu klamka wzięła i się ułamała. Drzwi antywłamaniowe, z certyfikatem, z fajnymi naklejkami/hologramami potwierdzającymi, że to atestowany produkt, co się błyszczą (naklejki) i zmieniają wygląd jak na nie spojrzeć pod różnym kątem - dawno, dawno temu były modne takie portmonetki ze zdjęciem ładnej pani, która puszczała do nas oko, gdy się zmieniało punkt widzenia (a raczej patrzenia) na ów obrazek. W dodatku klamka złamała się w tak niefortunnie, że pozostał tylko wystający, okrągły kikut. Gdyby to był kwadrat, względnie prostokąt (mówię o przekroju pozostałego kikuta) to byłoby łatwiej dobrać jakiś klucz (w sensie - narzędzie), żeby otworzyć drzwi. Nikogo w mieszkaniu nie było - wszyscy na zewnątrz (włącznie ze mną), więc od środka nikt nie pomoże. Jedyna rada, żeby otworzyć drzwi to użyć klucza tzw. żaby, używanego przez hydraulików do przykręcania rur, które są przeważnie okrągłe (znowu mam na myśli przekrój) tak jak resztka mojej klamki. Niestety, nikt z moich znajomych nie jest hydraulikiem, ale mimo to, jeden z nich posiadał taki klucz. Pożyczyłem więc go, wróciłem do siebie, ścisnąłem żabą i voilà - jestem w domu. No dobrze, tylko że to była niedziela,  wszystko zamknięte, więc na pomoc w ewentualnej naprawie musiałem czekać do następnego dnia. Cóż robić? Jako że to wolny dzień, wziąłem Żabkę (moją żoną) pod rękę i żabę (klucz) do plecaka i poszliśmy na spacer. Po drodze, ponieważ panowały w tym czasie upały, wstąpiliśmy do pewnego, czynnego w niedzielę sklepu (nazwy nie wymienię), na loda. Nie wiem czy dobrze zrobiliśmy, nie w sensie, że to słodkie i tuczące, tylko czy nie powinniśmy zaczekać z kupowaniem do poniedziałku.
   A kiedy poniedziałek już nadszedł, skierowałem swoje pierwsze kroki do firmy "X", żeby zgłosić usterkę. Pani wysłuchała mnie kulturalnie, aczkolwiek ze zdziwieniem, bo podobnie jak ja, spotkała się z takim zdarzeniem pierwszy raz w życiu, spisała odpowiedni protokół dla "G" i obiecała, że w ciągu dwóch tygodni (na pewno wcześniej) dadzą znać. Wszystko dobrze, tylko że my przez ten czas nie możemy funkcjonować. Ja jeszcze dam sobie radę i otworzę drzwi żabą, ale ponieważ trzeba użyć dużej siły, nie ma mowy, żeby moja żona przekręciła tym sposobem zasuwkę. Poprosiłem, żeby póki co założyli jakąś zastępczą klamkę. Powiedziano mi, że to nie jest takie proste, że nie każda klamka będzie pasować. Na pytanie, jak w tym czasie moja żona ma egzystować, czy ma nie wychodzić z mieszkania (tzn. wyjść może, tyle że nie wróci), czy może ja powinienem wziąć dwa tygodnie wolnego i robić za odźwiernego - tego już nie wyjaśniono. Oni tylko montują drzwi.
   Przyznam się, że trochę się wnerwiłem. W innym przypadku, sam bym tę klamkę zdemontował, ale przecież drzwi na gwarancji, więc dlaczego mam ponosić koszty. W dodatku robiąc to, mogę przy okazji stracić gwarancję na całe drzwi. Zadzwoniłem do "G", trochę żeby się pożalić, trochę żeby powiedzieli co robić, a trochę żeby nadać bieg sprawie. W "G" powiedzieli mi, że oni tylko produkują drzwi (i nie tylko), i żebym poszedł tam, gdzie mi je zakładano. Po moich dalszych, dość energicznych i stanowczych nagabywaniach, uzyskałem numer telefonu do pewnej osoby, która się zajmuje podobnymi sprawami (dokładnie takimi - to nie). Od osoby owej otrzymałem kolejny numer telefonu do jeszcze bardziej kompetentnej osoby (jakiegoś kierownika). Nagrałem się na sekretarkę, wyjaśniłem pokrótce problem z obietnicą pełnego wyjaśnienia, kiedy tylko łaskawy kierownik do mnie oddzwoni... i tyle. Tutaj wątek z "G" się kończy.
   Koniec końców, jeszcze tego samego dnia pani z firmy "X" zadzwoniła do mnie i następnego dnia z rana nieszczęsną klamkę mi wymieniono. Brawo! Chwała im za to. Dziwi mnie tylko, że firma "G" nie ma jakichś procedur, czy może przewidzianych planów działania w przypadku nieprzewidzianych awaryjnych sytuacji, bo co, jeśli by się zaciął zamek (ten od klucza) i na dodatek w niedzielę...
   Cóż, nieubłaganie zbliżał się (i w końcu się zbliżył) czas powrotu do Anglii. W upale dotarliśmy do lotniska. Przy tej okazji byliśmy zmuszeni do złamania przepisów bezpieczeństwa na dworcu kolejowym Warszawa Zachodnia. Peron dla pociągów odjeżdżających do lotniska Modlin (celu mojej podróży koleją) usytuowano niefortunnie dość daleko od dworca, droga do niego wyboista i kręta, bardzo trudno ciągnąć za sobą po kocich łbach walizkę na kółkach, w które to większość podróżnych jest wyposażona. Dodatkowo "chodnik" przecina szlaban, który na pięć minut (na moje oko) przed przyjazdem pociagu jest opuszczany. Ruch pociągów w tym miejscu dość duży, szlaban ów, w związku z tym, przez zdecydowaną większość czasu zamknięty. Wszyscy jak leci przechodzą pod nim.
   Wreszcie lotnisko. Przed wejściem mierzenie temperatury (covid).
   Trochę z obawą podchodzę do czujnika temperatury, przypomina mi się bowiem, że przed kilkoma dniami miałem skierowanie od żony na pewne kontrolne badania lekarskie. Były one wykonywane w szpitalu. Przed wejściem rozstawiono przypominający wojskowy namiot, a przed nim obowiązkowy pomiar temperatury. Był on wykonywany przy pomocy urządzenia przypominającego pistolet, wycelowanego w moje czoło. Na szczęście test przeszedł pozytywnie, w sensie - nie miałem gorączki. Pistolet pokazał 35,9 (trzydzieści pięć i dziewięć). Trochę się nawet zaniepokoiłem dlaczego tak mało. Ładna pani wyjaśniła mi, że to pewnie czoło się trochę schłodziło podczas drogi - miała rację, szedłem pod wiatr i było wcześnie rano, słońce jeszcze tak bardzo nie przygrzewało.
   Teraz na lotnisku sytuacja przedstawiała się zdecydowanie gorzej. Słońce w zenicie prażyło jak na słońce przystało, upał. Zero wiatru, ja zgrzany z torbą na ramieniu, zawieszoną metodą "na listonosza". Maszerowałem tak ciągnąc za sobą walizkę i machając jedną ręką jak Władimir P. (on, tak jak cała ruska armia, macha, jak idzie, tylko jedną ręką). Pomiar był pobierany na nadgarstku ręki, niestety prawej, a ja prawą ręką trzymałem rączkę od walizki, a lewą machałem i ta się schłodziła. Na szczęście pomiar wykazał 33,8 (trzydzieści trzy i osiem), podobnie moja rodzina okazała się za mało ciepła.
   Zastanawiam się nad sensem takiego pomiaru. Zakładam, że służby reagują przy temperaturze 37 stopni albo i więcej, więc zakładając, że miałem 36,6, miernik zaniża 2,8 stopnia, więc alarm się podniesie dopiero jak delikwent ma co najmniej 39,8. Z drugiej strony trudno wymagać, żeby ochrona przed wejściem do baraku, nazywanego dumnie terminalem, wsadzała każdemu podróżnemu termometr pod pachę.
   Lot powrotny przebiegł (przeleciał) bez zakłóceń. Wylądowaliśmy jak zwykle przed czasem - ciekawostka, czyżby czas trwania lotu wg rozkładu był specjalnie wydłużany, minimalizując ewentualne odszkodowania za opóźnienie? Każdy pasażer miał tym razem maseczkę na twarzy i buty na nogach, przynajmniej w mojej najbliższej okolicy. Przyziemienie delikatne. Tylko ta pogoda w UK, zimno i mżawkowo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz