Jestem zły... I to mnie wnerwia. Akurat w tej chwili nie mam na myśli tego, że jestem zły NA kogoś lub NA coś, co często ma miejsce w zależności od mojego nastroju i tego, co w danej chwili leci w telewizorze, kiedy go nieopatrznie włączę. Wprost przeciwnie, tym razem chodzi o to, że ja jestem zły DLA kogoś i DLA czegoś, czyli dla otoczenia...
...Po dość długich obserwacjach i analizie mojego stylu życia dochodzę do wniosku, że jestem osobnikiem antyspołecznym, czynnikiem blokującym rozwój gospodarczy krajów, w których aktualnie przebywam na stałe lub tymczasowo (wyjazd urlopowo-turystyczny).
Nie jestem pasożytem, bo podatki płacę (chcę czy nie chcę), składki na bezpłatną służbę zdrowia też (korzystam z opieki czy nie korzystam), fundusz emerytalny opłacam (nie korzystam, ale mam nadzieję, że skorzystam). Jednak pomimo tego dręczy mnie sumienie, bo gdyby tylko z takich jednostek jak ja składał się świat, to bylibyśmy świadkami wielu kataklizmów.
Na początku upadłby cały przemysł tytoniowy. Nie wiem ilu ludzi jest przy tej robocie zatrudnionych, ale na pewno dużo. Wszyscy oni straciliby pracę. W papierosach jest dużo podatku, więc budżet państwa też by ucierpiał. Nastepne co mi przychodzi do głowy, to wszelkie budki, budy i inne pseudorestauracje serwujące szybką żywność, czyli fast food. Oczywiście zdarza się, że będąc na mieście muszę coś wrzucić na ząb, ale staram się w takich przypadkach wybierać żywność najmniej przetworzoną, przynajmniej wizualnie, czyli np. kury podawane w kawałkach w dużej sieciowej restauracji. Czym są karmione i czy przypadkiem nie są hodowane w nieludzkich warunkach - tego już sprawdzić nie mogę.
Staram się też nie jadać w innej, popularnej sieci żywieniowej, gdzie podstawą menu jest amerykański CKM (Ciężkostrawny Kotlet Mielony), powszechnie zwany hamburgerem, którego skład (w tym także chemiczny) ogranicza jedynie wyobraźnia i pomysłowość producenta. Unikam mniejszych smażalni - kiedyś kupiłem tam zestaw obiadowy (byłem bardzo głodny) i skonsumowałem go w samochodzie. Później przez tydzień czasu jechało w nim przepalonym olejem i musiałem jeździć z otwartymi oknami ryzykując przeziębienie (rzecz działa się w zimie), żeby wywietrzyć wnętrze.
Czasami decyduję się zjeść placek tj. pieczone ciasto z topionym serem (czy raczej z serem stopionym) z położonymi na wierzchu różnymi dodatkami np. owocami morza, owocami lądowymi tudzież wędliną w ilościach symboliczno-śladowych, zwanym pizzą, którą jeśli muszę, to też jem w bardziej znanych plackarniach/pizzeriach.
Jednak posiłki owe jadam w takich ilościach, że na pewno jadłodajnie nie miałyby szans, żeby egzystować, gdybym to ja był wzorem konsumenta.
Ostatnio w angielskiej gazecie wyczytałem, że przez pandemię koronawirusa kłopoty finansowe ma znana i bardzo popularna na tutejszym rynku ciastkarnia. Ja, unikając słodyczy (ze szkodą dla gospodarki), nigdy przez ponad dziesięć lat, jak tu jestem, nie kupiłem w niej ani jednego ciastka.
Również branżę indyczą czekają ciężkie chwile, tyle że w tym przypadku nie chodzi o producentów ani konsumentów, a wprost przeciwnie - kryzys dotknie same indyki. Otóż okazuje się, że za sprawą Borisa J., który wprowadził w życie "zasadę sześciu" (przepisy w czasie zarazy zmieniają się dosyć często, więc głowy nie dam, czy są one jeszcze aktualne), czyli że w gospodarstwach domowych może się spotkać max. sześć osób. Pociąga to, jak się okazuje, daleko idące konsekwencje. Obrońcy praw zwierząt biją na alarm, bo zakładają, że popyt na indyki świąteczne będzie na mniejsze sztuki i z tego powodu będą zabjane o kilka/kilkanaście dni wcześniej, co automatycznie skróci ich żywot. Jest jeszcze inny scenariusz: indyki przed świętami będą głodzone, żeby za bardzo się nie utuczyły - to nie mój wymysł, wszystko przeczytałem w prasie.
Na szczęście ja mam czyste sumienie, ja nie zasymilowałem się tak bardzo z tutejszą kulturą i ciągle wybieram karpia na święta; być może będą głodzone, ale przynajmniej będą miały co pić. Wprawdzie przed polską Wigilią też robi się zamieszanie odnośnie masowego zabijania i późniejszej konsumpcji karpii, to tak statystycznie rzecz biorąc, biorąc pod uwagę moją skromną osobę, ja zjadam około jednego kilograma karpia rocznie (wartość i tak zawyżona), a takich kurczaków, to nie mam bladego pojęcia, ale dużo, dużo więcej. Podchodząc zatem w ten sposób do sprawy, to karpie wychodzą z tych wyliczeń obronną płetwą.
Wszyscy mędrcy telewizyjni z jednej strony zalecają, żeby pozostać w domach, nie szwędać się nigdzie, z drugiej strony apelują, żeby chodzić do restauracji, pubów, bo jak nie, to one nie przetrwają. I żeby się pośpieszyć, bo o dziesiątej wieczorem zamykają. Więc biesiadnicy szybciutko, tuż przed zamknięciem, wychylają jeszcze kufelek, albo dwa, piwka i tłumnie wychodzą na ulice, żeby tam kontynuować, mile zaczęty dopiero, wieczór. Po jakimś czasie daje się poczuć zew matki natury i jej siostry fizjologii, a wszystkie toalety przecież, razem z pubami, pozamykane ze względów sanitarno-epidemiologicznych.
My, ludzie, jesteśmy zachęcani, żeby korzystać z życia, wydawać pieniądze, konsumować, banki kuszą lepszym życiem poprzez zaciąganie kredytów (co prawda banki zawsze kusiły pożyczkami, bez względu na występowanie wirusa).
A ja co? A ja oszczędzam, piwo kupuję w hipermarkecie (przeważnie), posiłki jadam w domu (nie licząc kanapek w pracy) kredytów nie posiadam, nie mam nawet karty kredytowej. Choć jeśli chodzi o to ostatnie, to będę musiał sobię takową wyrobić. Bynajmniej nie po to, żeby zaciągać kredyt, a przynajmniej nie przeze mnie osobiście.
Karta kredytowa jest czasami niezbędna, żeby wypożyczyć samochód będąc na wakacjach. Zwykłe karty debetowe sa coraz rzadziej akceptowane. To zrozumiałe - płacąc kartą kredytową, dajemy praktycznie wolną rękę firmie wypożyczającej nam samochód do pobierania sobie naszej kasy, czyli inaczej zaciągania kredytu w naszym imieniu. A potem, w razie czego, to my musimy udowodnić, że jesteśmy niewinni i żeby oddali nam pieniądze, a nie oni - że my winni i pieniądze im się należą. Z kartą debetową, nie wchodząc w szczegóły, jesteśmy trochę bezpieczniejsi, co nie znaczy, że całkowicie bezpieczni. Nie chcę przez to powiedzieć, że takie praktyki są powszechne, ale zdarzają się. I jakoś nie nastawia mnie to do nich pozytywnie i nie przekonuje fakt, że moje pieniądze przyczynią się do wzrostu gospodarczego danego regionu turystycznego.
Pamiętam takie hasło z moich młodzieńczych lat: "Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą". Teraz to się sprawdza tylko połowicznie. Pracować trzeba, (na siebie i na zasiłki dla innych), ale to co się zarobi, a nawet więcej (kredyty), należy szybko przeputać dla dobra swojego i ogółu.
Siak czy tak, nie wiem o co chodzi, ale wychodzi na to, że jestem zakałą postępu. Jestem zły...
...Po dość długich obserwacjach i analizie mojego stylu życia dochodzę do wniosku, że jestem osobnikiem antyspołecznym, czynnikiem blokującym rozwój gospodarczy krajów, w których aktualnie przebywam na stałe lub tymczasowo (wyjazd urlopowo-turystyczny).
Nie jestem pasożytem, bo podatki płacę (chcę czy nie chcę), składki na bezpłatną służbę zdrowia też (korzystam z opieki czy nie korzystam), fundusz emerytalny opłacam (nie korzystam, ale mam nadzieję, że skorzystam). Jednak pomimo tego dręczy mnie sumienie, bo gdyby tylko z takich jednostek jak ja składał się świat, to bylibyśmy świadkami wielu kataklizmów.
Na początku upadłby cały przemysł tytoniowy. Nie wiem ilu ludzi jest przy tej robocie zatrudnionych, ale na pewno dużo. Wszyscy oni straciliby pracę. W papierosach jest dużo podatku, więc budżet państwa też by ucierpiał. Nastepne co mi przychodzi do głowy, to wszelkie budki, budy i inne pseudorestauracje serwujące szybką żywność, czyli fast food. Oczywiście zdarza się, że będąc na mieście muszę coś wrzucić na ząb, ale staram się w takich przypadkach wybierać żywność najmniej przetworzoną, przynajmniej wizualnie, czyli np. kury podawane w kawałkach w dużej sieciowej restauracji. Czym są karmione i czy przypadkiem nie są hodowane w nieludzkich warunkach - tego już sprawdzić nie mogę.
Staram się też nie jadać w innej, popularnej sieci żywieniowej, gdzie podstawą menu jest amerykański CKM (Ciężkostrawny Kotlet Mielony), powszechnie zwany hamburgerem, którego skład (w tym także chemiczny) ogranicza jedynie wyobraźnia i pomysłowość producenta. Unikam mniejszych smażalni - kiedyś kupiłem tam zestaw obiadowy (byłem bardzo głodny) i skonsumowałem go w samochodzie. Później przez tydzień czasu jechało w nim przepalonym olejem i musiałem jeździć z otwartymi oknami ryzykując przeziębienie (rzecz działa się w zimie), żeby wywietrzyć wnętrze.
Czasami decyduję się zjeść placek tj. pieczone ciasto z topionym serem (czy raczej z serem stopionym) z położonymi na wierzchu różnymi dodatkami np. owocami morza, owocami lądowymi tudzież wędliną w ilościach symboliczno-śladowych, zwanym pizzą, którą jeśli muszę, to też jem w bardziej znanych plackarniach/pizzeriach.
Jednak posiłki owe jadam w takich ilościach, że na pewno jadłodajnie nie miałyby szans, żeby egzystować, gdybym to ja był wzorem konsumenta.
Ostatnio w angielskiej gazecie wyczytałem, że przez pandemię koronawirusa kłopoty finansowe ma znana i bardzo popularna na tutejszym rynku ciastkarnia. Ja, unikając słodyczy (ze szkodą dla gospodarki), nigdy przez ponad dziesięć lat, jak tu jestem, nie kupiłem w niej ani jednego ciastka.
Również branżę indyczą czekają ciężkie chwile, tyle że w tym przypadku nie chodzi o producentów ani konsumentów, a wprost przeciwnie - kryzys dotknie same indyki. Otóż okazuje się, że za sprawą Borisa J., który wprowadził w życie "zasadę sześciu" (przepisy w czasie zarazy zmieniają się dosyć często, więc głowy nie dam, czy są one jeszcze aktualne), czyli że w gospodarstwach domowych może się spotkać max. sześć osób. Pociąga to, jak się okazuje, daleko idące konsekwencje. Obrońcy praw zwierząt biją na alarm, bo zakładają, że popyt na indyki świąteczne będzie na mniejsze sztuki i z tego powodu będą zabjane o kilka/kilkanaście dni wcześniej, co automatycznie skróci ich żywot. Jest jeszcze inny scenariusz: indyki przed świętami będą głodzone, żeby za bardzo się nie utuczyły - to nie mój wymysł, wszystko przeczytałem w prasie.
Na szczęście ja mam czyste sumienie, ja nie zasymilowałem się tak bardzo z tutejszą kulturą i ciągle wybieram karpia na święta; być może będą głodzone, ale przynajmniej będą miały co pić. Wprawdzie przed polską Wigilią też robi się zamieszanie odnośnie masowego zabijania i późniejszej konsumpcji karpii, to tak statystycznie rzecz biorąc, biorąc pod uwagę moją skromną osobę, ja zjadam około jednego kilograma karpia rocznie (wartość i tak zawyżona), a takich kurczaków, to nie mam bladego pojęcia, ale dużo, dużo więcej. Podchodząc zatem w ten sposób do sprawy, to karpie wychodzą z tych wyliczeń obronną płetwą.
Wszyscy mędrcy telewizyjni z jednej strony zalecają, żeby pozostać w domach, nie szwędać się nigdzie, z drugiej strony apelują, żeby chodzić do restauracji, pubów, bo jak nie, to one nie przetrwają. I żeby się pośpieszyć, bo o dziesiątej wieczorem zamykają. Więc biesiadnicy szybciutko, tuż przed zamknięciem, wychylają jeszcze kufelek, albo dwa, piwka i tłumnie wychodzą na ulice, żeby tam kontynuować, mile zaczęty dopiero, wieczór. Po jakimś czasie daje się poczuć zew matki natury i jej siostry fizjologii, a wszystkie toalety przecież, razem z pubami, pozamykane ze względów sanitarno-epidemiologicznych.
My, ludzie, jesteśmy zachęcani, żeby korzystać z życia, wydawać pieniądze, konsumować, banki kuszą lepszym życiem poprzez zaciąganie kredytów (co prawda banki zawsze kusiły pożyczkami, bez względu na występowanie wirusa).
A ja co? A ja oszczędzam, piwo kupuję w hipermarkecie (przeważnie), posiłki jadam w domu (nie licząc kanapek w pracy) kredytów nie posiadam, nie mam nawet karty kredytowej. Choć jeśli chodzi o to ostatnie, to będę musiał sobię takową wyrobić. Bynajmniej nie po to, żeby zaciągać kredyt, a przynajmniej nie przeze mnie osobiście.
Karta kredytowa jest czasami niezbędna, żeby wypożyczyć samochód będąc na wakacjach. Zwykłe karty debetowe sa coraz rzadziej akceptowane. To zrozumiałe - płacąc kartą kredytową, dajemy praktycznie wolną rękę firmie wypożyczającej nam samochód do pobierania sobie naszej kasy, czyli inaczej zaciągania kredytu w naszym imieniu. A potem, w razie czego, to my musimy udowodnić, że jesteśmy niewinni i żeby oddali nam pieniądze, a nie oni - że my winni i pieniądze im się należą. Z kartą debetową, nie wchodząc w szczegóły, jesteśmy trochę bezpieczniejsi, co nie znaczy, że całkowicie bezpieczni. Nie chcę przez to powiedzieć, że takie praktyki są powszechne, ale zdarzają się. I jakoś nie nastawia mnie to do nich pozytywnie i nie przekonuje fakt, że moje pieniądze przyczynią się do wzrostu gospodarczego danego regionu turystycznego.
Pamiętam takie hasło z moich młodzieńczych lat: "Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą". Teraz to się sprawdza tylko połowicznie. Pracować trzeba, (na siebie i na zasiłki dla innych), ale to co się zarobi, a nawet więcej (kredyty), należy szybko przeputać dla dobra swojego i ogółu.
Siak czy tak, nie wiem o co chodzi, ale wychodzi na to, że jestem zakałą postępu. Jestem zły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz