sobota, 3 października 2020

32. O bezpieczeństwie i żabach

   Wakacje, znów będą wakacje... tak mówią słowa znanej piosenki. Dla mnie właśnie się skończyły, niedawno wróciłem z Polski do UK. Trochę krótko, by to nazwać wakacjami, w dodatku termin ten zarezerwowany raczej dla uczniów a trudno mnie do tej grupy zaliczyć, chyba żeby dosłownie wziąć pod uwagę powiedzenie, że człowiek całe życie się uczy. Termin krótki, a jeszcze skrócony o dwa dni przez linie lotnicze (podróż odbywałem samolotem) z powodu chyba pandemii koronawirusa, który był i nadal jest głównym winowajcą wszystkiego co złe. Mój lot odwołano, w zamian zaoferowano inny, kończący się o pogańskiej godzinie, czyli pierwszej w nocy, kiedy lotniskowy transport publiczny już poszedł spać z wyjątkiem pewnej firmy parataksówkarskiej (na szczęście)...
   ...Sam lot przebiegł dość sprawnie pod względem technicznym. Pewnym minusem był pasażer z tyłu, któremu stewardesy za każdym razem kiedy przechodziły obok (na początku lotu, później już dały sobie - i pasażerowi - spokój) przypominały o obowiązku zakrywania twarzy i nosa maseczką (koronawirus). Był jeszcze jeden powód, którego obsługa mogła się tylko domyślać, a dla którego ów delikwent powinien szczelnie zakrywać twarz, a mianowicie wyziewy gorzelniane wydobywające się z jego otworu gębowego. Atakowany byłem bronią biologiczną dwubiegunową, typu powietrze-powietrze, ale także ziemia-powietrze (podłoga-powietrze), bo osobnik ów (lub jego rozmówca, z którym nawijał całą drogę - a właściwie lot - przez co nie mogłem się skupić na krzyżówkach) postanowił dodać sobie odrobinę komfortu i zdjął buty. Okoliczność ta zmobilizowała mnie do szczelnego zakrywania ust, a zwłaszcza nosa. I bezpieczniej, i przyjemniej. Pewną wymówka przed zakładaniem maseczek w samolocie jest spożywanie posiłków. Czytałem, jak pewien gość jadł przez całą podróż chipsy, żeby nie zakładać maski - ja z tej sposobności nie skorzystałem i to głównie nie z powodu zarazy, ani dlatego, że chipsy są niezdrowe.
   Taka mała dygresja odnośnie anulowania lotu. Zmiana rezerwacji odbyła się prawie za darmo. "Prawie", bo nie wiem dlaczego musiałem dopłacać za wybór miejsc (leciałem z rodziną) - już raz za to zapłaciłem.
   Jeśli chodzi o transport w Polsce, a przynajmniej w okręgu warszawskim, pewien kłopot mogą sprawić pociągi. Kursują tutaj KM (Koleje Mazowieckie) i SKM (Szybka Kolej Miejska). Oczywiście bilety trzeba dopasować do typu Kolei - ja kumam o co chodzi, ale ktoś z głębi Polski, albo zagraniczniak, może się pomylić. Kiedyś było łatwiej - KM miały stare wagony, SKM - nowoczesne. Gołym okiem z daleka, po ciemku można było rozróżnić i zdecydować czy biec do pociągu, czy sobie odpuścić, bo to nie nasz, mimo że kierunek i stacja docelowa się zgadzały, tylko bilet nie na tę firmę.
   Potem sytuacja się nieco skomplikowała, bo SKM kupiła parę wagonów starego typu od KM. Pasażerowie z przyzwyczajenia wsiadali do niewłaściwego pociągu, oceniając po wyglądzie. Raj dla kanarów.
   Na "dzień dzisiejszy" sprawa się unormowała, prawie wszystkie wagony są nowoczesne i trzeba uważnie się przyglądać i czytać emblematy/znaki firmowe, żeby nie wsiąść do pociągu byle jakiego.
   Muszę jeszcze dodać, że mieszkając w Anglii, rozregulował mi się mój zegar biologiczny. Czekając pewnego razu na jednym z polskich dworców, wyświetlacz pokazał pięć minut do mojego pociągu. Ledwo zdążyłem. Wydawało mi się podświadomie, że mogę kupić coś w kiosku i spacerkiem dojść na peron. Okazuje się, że pięć minut w UK jest dużo dłuższe niż w Polsce. Na angielskim wyświetlaczu pięć minut oznacza niekiedy drugie tyle.
   Przybywając do Polski w niedzielę rano (bardzo rano), zbagatelizowaliśmy informację, że w tym dniu sklepy są zamknięte. Niby wiedzieliśmy o tym, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że aż tak bardzo zamknięte. Całe szczęście, że siostra wyposażyła nas w "zestaw startowy" na dzień dobry, bo inaczej byłoby krucho z nami. Co prawda jedna marka sklepów spożywczych, (której nazwę, jak zawsze w obawie przed skutkami prawno-finansowymi, przemilczę) była czynna, zmuszeni byliśmy więc z Żabką (moją żoną) dokonać tam pierwszych zakupów, choć asortyment ubogi (choć biorąc pod uwagę gabaryty sklepu - imponujący) ograniczający się do niezbędnych produktów - dobre i to.
   Tak jak proszki przeciwbólowe kupione w angielskim hipermarkecie są o wiele słabsze niż polskie (nawet patrząc na skład - o identycznej mocy), tak płyn do mycia naczyń stosowany w UK - o wiele bardziej wydajny. W Polsce kupuję ten renomowany, a w Anglii najzwyklejszy. Być może to wina wody - za twarda, albo za miękka, albo ma innego pecha (inne pH) albo może za brudna.
   Komary - no te to już naprawdę przesadzają! Dawniej, za komuny, gryzły wieczorem, teraz w biały, a nawet żółty, słoneczny dzień, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedyś człowiek wiedział czego się po nich spodziewać, kiedy zaatakują, obowiązywały pewne reguły. Dzisiaj robią co chcą, dokuczają nawet w sytuacjach, gdy wydaje nam się, że wszystko zrobiliśmy zgodnie z rozsądkiem (okrycie ciała, stosowanie różnych psikaczy  i smarowideł). Teraz nie ma żadnych zasad, potrafią dziabnąć nawet pod kołdrą. Ciekawe czy w zimie też fruwają. A co z żabami? Podobno zarówno larwy komarów jak i one same to przysmak dla wszelkich żab czy ropuch. Czyżby komary się im przejadły? Klęska urodzaju? No pod tym względem żabki mi podpadły. W Anglii na szczęście jest spokój z tymi latającymi gryzoniami.
   Telefony - te angielskie - na terenie Polski czasami działają, czasami nie działają, a czasami prawie działają. Prawie - bo zdarza się, że połączenie nawiązane, licznik pokazujący czas rozmowy bije, a nic nie słychać. Zjawisko jeszcze bardziej zaskakujące, gdy występuje przy połączeniach przez chaty/komunikatory - inernet jest, rozmówca odebrał, licznik także w tym przypadku bije i cisza. Tego nie pojmuję. Najgorsze, że nie wiadomo po której stronie (kanału La Manche) leży wina.
   Z telefonami wiąże się jeszcze inna historia. Chcąc korzystać z usług polskiego operatora, w razie gdyby coś poszło nie tak z moim angielskim (patrz wyżej), wyposażyłem moją rodzinę (i siebie) w telefony używane dawniej w naszym gospodarstwie domowym, jednak wciąż jeszcze dychające. Próbowałem przy okazji zaktualizować parę aplikacji, jedną dodać. W tym celu musiałem się zalogować na moje konto firmy G. Nic z tego - pomimo że podałem dobre hasło, nie dostałem dostępu. Dostałem za to maila następującej treści: "Próba zalogowania się została zablokowana. Ktoś właśnie użył Twojego hasła, by zalogować się na Twoje konto. Zablokowaliśmy tę próbę, ale radzimy sprawdzić, co się stało". Wszedłem więc na moje konto z mojego angielskiego telefonu - no bo jak inaczej, komputer został w Anglii - na szczęście internet działał i tam znowu ostrzeżono mnie o rzekomej próbie włamania, zapytano: "Czy to ty?" -"Tak, to ja" -  kliknąłem kulturalnie ufny, że za moment mój problem odejdzie w niebyt. Jednak niewiele to pomogło, dostęp był nadal blokowany. Od razu poczułem się "bezpieczniej". Pewnie jak bym pogrzebał głębiej w ustawieniach to w końcu bym znalazł rozwiązanie tej wnerwiającej zagadki, ale dałem sobie spokój. Ostatecznie są lepsze zajęcia do zajęcia się nimi w czasie urlopu.
   Mam tylko nadzieję, że banki nie wpadną na podobny pomysł i nie dostanę wiadomości próbując wypłacić pieniądze, że "ktoś właśnie próbował pobrać kasę z bankomatu używając twojego numeru PIN", albo jeszcze gorzej - "ktoś właśnie próbował płacić twoją kartą w sklepie, podając Twój PIN", a jeśli nawet tak się stanie, to że weryfikacja pójdzie sprawniej.
   Czego Państwu i sobię życzę (pomyślnej weryfikacji, a nie stania z głupkowatą miną przed kasą w hipermarkecie z koszykiem pełnym zakupów).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz