Ostatnio pokłóciłem się z pewnym osobnikiem anglojęzycznym (jak to w Anglii) i się wnerwiłem. W zasadzie nie była to kłótnia, tylko ścięcie. Różnica między kłótnią a ścięciem polega na długości trwania tychże - kłótnia jest dłuższa, jest więcej czasu na wymianę poglądów, wyjaśnienie różnic, tłumaczenie. Ścięcie, podobnie jak spięcie, nawet to elektryczne, jest krótkie. Oba rodzaje mogą być ostre lub łagodne. Oba również są mniej lub bardziej denerwujące, więc nic dziwnego, że się wkurzyłem. Mnie jednak we wspomnianym starciu słownym, jak i innych, w którym miałem nieprzyjemność być uczestnikiem lub świadkiem, a mających miejsce na terenie Anglii, irytuje przede wszystkim forma, a nie treść...
...Chcąc wyjaśnić dokładnie w czym rzecz, muszę niestety przełamać ponownie moje zasady (złamałem je w poprzednim odcinku, ujawniając, bo musiałem, pewne dane osób i firm) i użyć wyzwisk. Inaczej nie da rady. Jedyne co mogę zrobić to zminimalizować ich wulgarność poprzez zastąpienie ich zamiennikami z dziecięcego poziomu (nie mam na myśli dzieci 15-to letnich, tylko takich bliżej przedszkola) i tym samym, być może, narazić się na śmieszność, ale przynajmniej zachowam się kulturalnie. Mam nadzieję, że realizm na tym nie ucierpi.
...Chcąc wyjaśnić dokładnie w czym rzecz, muszę niestety przełamać ponownie moje zasady (złamałem je w poprzednim odcinku, ujawniając, bo musiałem, pewne dane osób i firm) i użyć wyzwisk. Inaczej nie da rady. Jedyne co mogę zrobić to zminimalizować ich wulgarność poprzez zastąpienie ich zamiennikami z dziecięcego poziomu (nie mam na myśli dzieci 15-to letnich, tylko takich bliżej przedszkola) i tym samym, być może, narazić się na śmieszność, ale przynajmniej zachowam się kulturalnie. Mam nadzieję, że realizm na tym nie ucierpi.
Zarówno przerywniki, jak i brzydkie słowa, każdy może na swój użytek zastąpić tymi bardziej osłuchanymi z praktyki życia codziennego, tych spod budki z piwem, jak to się mawiało za komuny, lub zasłyszanymi w relacjach polskiej telewizji z niektórych manifestacji pokojowych organizowanych z myślą o szczytnych i szlachetnych ideach, jak to się dzieje teraz za demokracji.
Każda forma literacka powinna mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Podobnie kłótnia, też powinna składać się z tych trzech elementów (sprzeczka/ścięcie także, tyle że w skrócie). Dzięki temu przekaz jest bardziej zrozumiały i w obu przypadkach szybciej trafi do słuchacza; do jego serca - opcja artystyczna, lub pójdzie mu w pięty - opcja uliczna.
Gdy wyjeżdżałem z Polski, parę ładnych lat temu, przykładowa kłótnia, niech będzie, że związana z ruchem drogowym, przeważnie wyglądała mniej więcej tak:
Wstęp - "Kurde, baranie, jak jedziesz? Ślepy, kurde, jesteś?"
"O co ci, kurde, chodzi, ciemniaku."
"Kurde, nie widzisz, ćwoku niemyty, że...", i tu przechodzimy do rozwinięcia, czyli co, zdaniem pierwszego, było nie tak w zachowaniu tego drugiego. Oskarżony (ten drugi) stara się w tym momencie wytłumaczyć pierwszemu, że jest mądry (ten drugi) i niewinny, za to ten pierwszy, zdaniem drugiego, jak najbardziej jest i w błędzie, i głupi. Następuje zwykle w tym miejscu burzliwa wymiana argumentów, przemawiających za racją każdej ze stron.
Zakończenie - dyskutanci przyrównują się nawzajem do osobników o niskim ilorazie inteligencji (debil, kretyn), do postaci zwierzęcych (osioł, wspomniany wcześniej baran), abstrakcyjnych krzyżówek powstałych ze styku przedstawicieli świata fauny i baśni (synu skunksa i Baby Jagi) lub figur ulepionych ze śniegu (wiadomo co). Potem nasi bohaterowie rozjeżdżają się w swoich, różnych lub tych samych, kierunkach.
Sprzeczki na gruncie angielskim są najczęściej pozbawione rozwinięcia. Jest wstęp i od razu zakończenie. Granica się zaciera, nie wiadomo, kiedy jedno się kończy, a drugie zaczyna. Wygląda to mniej więcej tak (w wolnym tłumaczeniu):
"Ty chrzaniony idioto!"
"Chrzań się!"
"Ty się chrzań, chrzaniony głupku!"
"Odchrzań się, ty idioto!"
"Chrzanie cię!"
"Chrzan"
Dialog kończy się obowiązkowo wymachiwaniem brzydkim palcem.
Czasami jeszcze można usłyszeć przyrównanie do zwierzęcia, ale innego niż w Polsce. Tutaj w Anglii dość poważnym wyzwiskiem jest powiedzieć do kogoś "ty szczurze". W Polsce byłaby to hiena - pewnie dlatego, że brzydka i żywi się padliną, żmija - rodzaj żeński, więc siłą rzeczy i gramatyki stosowane do kobiet; odmiana męska to "ty padalcu" - chociaż w odróżnieniu od żmii niejadowity, oba gatunki jednak równie odrażające niczym węże (tylko żmija jest wężem - padalec nie, to jaszczurka, ale wygląda jakby był). A o co chodzi ze szczurami? Że niby mają się źle kojarzyć ze względu na to, gdzie mieszkają, co jedzą, i ogólnie z brudem i smrodem? Autorzy tej aluzji mają zapewne na myśli gryzonie z wolnego wybiegu, bo oswojone/klatkowe szczurki są całkiem milusie, może z wyjątkiem ogonka.
Tak czy siak, treści merytorycznej w tych awanturach nie uświadczysz. Oskarżą człowieka, że jest głupi, ale nie podadzą powodu, dlaczego. Zresztą, co tu dyskutować z osobą, która jakby nigdy nic, przejeżdża na czerwonym świetle, skręca, zmienia pas ruchu lub rozpoczyna jazdę, zaparkowanym uprzednio samochodem, bez migacza i świadomości istnienia lusterek bocznych? Co tu można tłumaczyć?
Tak sobie myślę, że gdyby samochody poruszające się w Anglii były stworzone z tkanki żywej, to zgodnie z zasadą, że organ nieużywany zanika, w pojazdach tych kierunkowskazy i lusterka boczne by obumarły, uschły i odpadły. Rozrosłyby się za to światła drogowego (długie) od częstego mrygania.
Napisałem wcześniej "przejeżdża na czerwonym świetle", a nie "przechodzi". Co się tyczy przechodzenia na czerwonym świetle, to wydaje się, że jest to moralnie akceptowane w UK i nie radzę upominać w żaden sposób przechodniów (trąbić), bo tu nawet policjanci spacerują po jezdni na tym kolorze. Może się też zdarzyć - raz byłem świadkiem, nie adresatem - że gość zatrąbił na delikwenta, gdy ten mu wylazł bezczelnie na czerwonym właśnie świetle (dla delikwenta) i kierowca ujrzał, mówiąc oględnie, wypiętą część ciała przedstawiciela tutejszej społeczności w całej swojej okazałości, tą do której słońce nie dochodzi. W zasadzie z racji klimatu i położenia geograficznego, gdzie incydent miał miejsce, trafniej byłoby powiedzieć "na którą deszcz nie pada".
Ludzie przechodzący przez angielską jezdnię na skrzyżowaniu wyposażonym w sygnalizację świetlną, rzadko kiedy patrzą na, nazwijmy to, swoje światła. Jeśli już, to patrzą raczej na to, czy dla samochodów jest czerwone; jeśli tak - śmiało ruszają na drugą stronę lub też walą "na skuśkę", czyli po przekątnej. Akurat to (że na skuśkę) jest wytłumaczalne; w UK, jeśli pali się światło danego koloru dla pieszych na skrzyżowaniu, to jest ono takie same dla wszystkich kierunków - mowa o klasycznym przecięciu się dwóch dróg. Na skrzyżowaniach typu "dziwoląg", których tu nie brakuje, sytuacja jest bardziej skomplikowana.
Zdarza się, że przez chwilę czerwone pali się dla pieszych i kierowców. Piesi, biorąc pod uwagę tylko światło dla kierowców, na pewniaka ruszają, a po sekundzie ruszają też i samochody, bo mają już zielone. Wielokrotnie, jako kierowca, znalazłem się w takiej sytuacji; raz nawet bardzo elegancko ubrany jegomość oskarżycielsko wycelował we mnie palcem (wskazującym, nie tym obok - bo to był dżentelmen) i rzekł: "You stopped" (zatrzymałeś się). Odpowiedziałem kulturalnie, że "zatrzymałem się, bo miałem czerwone, teraz mam zielone i jadę. A ty jakie masz światło"? Ale on wyglądał, jakby nie ogarniał, o co mi chodzi.
Okoliczność taką, z dużo większym nasileniem, obserwowałem kiedyś w moim mieście. Konkretnie wyglądało to tak: plac, który pełnił rolę przesiadkową dla pasażerów autobusów (w tym dla mnie, spieszącego do, lub jeszcze bardziej spieszącego z, pracy), poza tym
dużo sklepów i pubów, a w związku z tym bardzo, bardzo dużo przechodniów. Autobus przed wjazdem na deptak miał światła nr 1(w sensie - sygnalizację świetlną) przed ulicą biegnącą w poprzek, potem kawałek swojej drogi o długości mniej więcej dwóch autobusów, czyli niedużo, potem światła nr 2, tym razem przed przejście dla pieszych.
I teraz jedziemy. Autobus dostaje zielone światło nr 1. Rusza. Przechodnie na przejściu z oddali obserwują zachowanie pojazdu. Co bardziej "odważni" przechodzą przez jezdnię, inni czekają, jest dla nich czerwone. Autobus zbliża się do przejścia dla pieszych i świateł nr 2. Ma czerwone, zwalnia, zatrzymuję się. Wszystko to spece od organizacji ruchu wymyślili po to, żeby z rozpędem nie wjechał na przejście. Przechodnie (a pośród nich kobiety z dzieckiem za rękę, na ręku i w wózkach, albo wszystkie te opcje naraz, starcy, inwalidzi, policjanci i złodzieje, damy i wieśniaczki, patologia, ludzie na poziomie i tacy, którzy z trudem utrzymują pion ) widząc, że autobus się zatrzymał, ruszają ochoczo (na czerwonym, ale kto na to patrzy?). Autobus też rusza, bo ma już zielone.
"Co to się działo, co się działo! Uzdrowiska pół ze śmiechu się skręcało" - śpiewał kiedyś, nieżyjący już, Wojciech Młynarski. Wszyscy przechodnie, może z wyjątkiem tych pod wpływem "środków dopingowych", którzy skupiali całą swoją moc na tym, żeby iść prosto bez skrętów (w sensie - prosto, a nie wężykiem) wykonywali skręty swoich głów w kierunku nadciągającego autobusu, nie tyle ze śmiechu, ile ze zdziwienia, nawet ci, którzy nie pierwszy raz w życiu tędy przechodzili. Ja też przycupnięty* na przystankowej ławce przyglądałem się temu, co się działo, niemal codziennie (oprócz dni kiedy miałem wolne) "i często odwracałem głowę, by nie być świadkiem rzeczy złych" (tym razem to Lombard) lub jeśli już patrzyłem, to kręciłem głową z niedowierzaniem na zachowanie pieszej części społeczeństwa. Niektórzy podbiegali, żeby sprawdzić, jakie światło jest dla kierowcy, następnie głęboko rozczarowani (było zielone) i tak nie zmieniali swojego gniewnego nastawienia do kierowcy, który musiał się przedzierać przez tłum, bo jakoś przejechać trzeba, a za chwilę to dla niego będzie czerwone i zostanie z ręką w nocniku, tzn. z autobusem na środku przejścia dla pieszych. Padały obraźliwe słowa i gesty. Na szczęście (dla kierowców) miejsce to już przebudowano.
Cóż, co kraj, to obyczaj. NIe wiem, jak z białym i czarnym, ale tutaj czerwone nie zawsze jest czerwone, a zielone - zielone. Punkt widzenia zależy od punktu patrzenia.
* - o tym, dlaczego "przycupnięty", a nie "siedzący", napiszę kiedy indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz