piątek, 16 kwietnia 2021

46. Wspomnienia o zwracaniu i wietrzeniu

    Czytając i oglądając ostatnio gazety, i oglądając i słuchając ostatnio telewizor, a nawet rozmawiając z nim niekiedy (o ile rozmową można nazwać krzyki i groźby karalne kierowane w stronę ekranu), zwróciłem uwagę, że zdarzyło się (też ostatnio) kilka rzeczy, o których chciałbym wspomnieć, a o których już kiedyś wspominałem. Niektóre zagadnienia wymagają sprostowania, niektóre uzupełnienia, niektóre zasługują na pochwałę, inne wprost przeciwnie, nie zasługują...
  ...Zacznę może od tego, jak to kiedyś, a konkretnie w 32-gim odcinku mojego bloga ("O bezpieczeństwie i żabach"), napisałem o tym, jak mi odwołano lot i musiałem płacić jeszcze raz za wykupienie miejsc, dokonując rzekomo darmowej zmiany rezerwacji. Od tamtego czasu byłem zmuszony dwa razy "przebukować" (a może powinno być "przebookować?) bilety, czyli zmienić termin mojej podróży samolotem. Za pierwszym razem, a w zasadzie drugim (bo o pierwszym razie już pisałem), powiadomiono mnie, że mój lot został anulowany. W związku z tym miałem wybrać, czy chcę otrzymać voucher pieniężny do wykorzystania w późniejszym terminie (max rok i coś tam było napisane w warunkach, że nie mogę zmieniać nazwisk ... jakoś tak), czy wolę gotówkę tzn. przelew na moje konto. Wybrałem kasę, bo mogę wydać ją kiedy zechcę i na co zechcę, bez czytania kilkustronicowego regulaminu pisanego drobnym drukiem w języku prawniczym. I tak zrobiłem.
   Dostałem od firmy samolotowej potwierdzenie, że w ciągu, o ile się nie mylę tygodnia, dostanę kasiorę na konto. Za jakieś dwa dni dostałem maila, że ponieważ ich system pokazuje, że kupiłem bilety przez pośrednika - agencję turystyczną - w związku z tym muszę ściągnąć i wypełnić specjalny formularz, dostarczyć im kopię dokumentu tożsamości z moim podpisem, dokument potwierdzający adres zamieszkania i oryginał potwierdzenia rezerwacji wydany przez agencję turystyczną, i wtedy dopiero dostanę voucher (o gotówce nie wspomnieli).
   To wszystko miałem "upload", czyli załadować w następnym kroku, którego nie zrobiłem, bo wszystkie wymienione dokumenty posiadałem, oprócz rezerwacji z agencji, a to dlatego, że bilety na lot i tylko lot, bez żadnej wycieczki, kupiłem bezpośrednio od wspomnianej firmy lotniczej, czyli przewoźnika (przelotnika). Pewnie jakiś błąd w systemie - pomyślałem sobie - zdarza się. Wszedłem więc na chat, wyjaśniłem wszystko jeszcze raz i obiecano mi, że zaktualizują moje dane i kasę (przelew zwrotny) otrzymam. Obietnicy dotrzymano, kasa po paru dniach znalazła się na koncie.
   Jakiś czas potem rozmawiałem z moją znajomą i okazało się, że ją spotkała dokładnie taka sama sytuacja. Przypadek? Nie wiem co gorsze, świadomość, że świadomie próbują grać na czas (i wcisnąć jednak klientowi voucher zamiast pieniędzy), czy to, że ich komputery i całe oprogramowanie to dziadostwo. Jeżeli to drugie, to mam tylko nadzieję, że samoloty i wieża kontrolna dysponują lepszym sprzętem.
   Następny razem (drugim albo trzecim - sam się już pogubiłem) dostałem maila, w którym tak jak poprzednio, poinformowano mnie, że odwołano mój lot i znowu - co chcę, voucher czy kasę? Tym razem postanowiłem, że jeśli będzie to możliwe, jakieś wolne pole na stronie internetowej do wpisania uwag z mojej strony, to zamieszczę taki mniej więcej komentarz: "chciałbym uprzejmie poinformować, że kupując bilety nie korzystałem z żadnej agencji turystycznej ani innych pośredników, w mordę jeża!" (ciekawe, czy by mnie dobrze zrozumieli po przetłumaczeniu na angielski).
   Nie musiałem się jednak trudzić - po trzech godzinach dostałem następnego maila, tym razem, że lot przełożony o mniej niż godzinę (a więc anulowali swoje wcześniejsze anulowanie) i mogę albo się zgodzić, albo wybrać inną datę za darmo (zwrot zapłaty w tym przypadku nie przysługiwał). Cóż, z drżeniem palców na klawiaturze wybrałem opcję drugą. Ale zdziwko mnie złapało! Nie musiałem już dwa razy płacić za miejscówki. Dopłaciłem tylko różnicę w cenie biletów. Żadnych dodatkowych opłat ani manipulacyjnych, ani kombinacyjnych. Zdarza się zatem, że nie wszystko idzie ku gorszemu. Zuchy.
   Teraz kolejny temat. W 40-tym odcinku bloga ("O wiatrach w autobusie i przeczekaniu") pisałem o walce z rozprzestrzenianiem covida za pomocą wietrzenia pomieszczeń, w tamtej konkretnej historii chodziło o otwieranie okien w autobusie.
   Niedawno przeczytałem, że w brytyjskich szkołach secondary, czyli takich, do których uczęszczają dzieci w wieku 11 - 16 lat, weszły w życie przepisy mające na celu ograniczenie szerzenia się zarazy. Nie było co prawda twardych rozkazów ze strony władz rządowych, a tylko zalecenia - szkoły miały więc w pewnym zakresie wolną rękę i same decydowały o stopniach ochrony (poza, oczywiście, stopniami w dzienniczku).
   I tak np. w jednej ze szkół dyrekcja postanowiła, że dzieci bez masek powinny siedzieć przy otwartym oknie celem pozbycia się ewentualnych zarazków na zewnątrz. Pół biedy, jeśli jest akurat słoneczna pogoda, nie zapominajmy jednak, że rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii, o której wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że rozpieszcza nas upalną aurą, zwłaszcza tereny północnej Szkocji.
   Przypomina mi się pewna ilustracja w podręczniku szkoły podstawowej, na której (ilustracji) w otwartym oknie postawiono świeczki (zapalone): jedną na dole, drugą na górze przy suficie - nie pamiętam, jak ją tam zamocowano - parę ładnych lat minęło od czasów, kiedy opuściłem mury szkoły podstawowej, zresztą, jakiejkolwiek szkoły. Pamiętam tylko, że płomień wskazywał kierunek ruchu powietrza w pomieszczeniu przy oknie (można samemu wykonać takie doświadczenie, tylko uwaga, żeby się firanki nie zajęły, żeby nie było później na mnie). Otóż okazało się, że powietrze upodobało sobie wylatywać górą, a wlatywać dołem. Dzieje się to dlatego, że cieplejsze powietrze jest lżejsze od zimnego i się unosi, a przeważnie w klasie jest cieplej niż na dworze. Gdzie jak gdzie, ale w szkole powinni znać to zjawisko.
   Dziecko zatem, jeśli na nieszczęście będzie się dużo udzielało na lekcji (zgłaszało do odpowiedzi), czyli dużo mówiło albo nawet krzyczało, np. na kolegę, gdy ten mu zabierze kredkę (ty złodzieju - you thief - nawet jeśli ktoś nie sepleni, to nie da rady tego powiedzieć "na sucho") będzie wydalało wirusa unoszonego powiewem wiatru do wewnątrz sali. No chyba, że każemy uczniowi stać na parapecie przy otwartym oknie, żeby usta miał bliżej sufitu.
   Dodam jeszcze tylko przy okazji, że w innej szkole (szkołach) wydano zarządzenie, że dzieci bez masek mają zakaz wstępu do stołówki.
   I jak tu jeść panie i panowie, jak jeść?


Ps. Dokończenie w następnym odcinku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz