Ostatnio przeczytałem gdzieś, że Francuzi bardzo się zajeżyli, czy może zażabili, na to, że w ich dowodach osobistych rubryki są tłumaczone na angielski. Akademia Francuska, która powstała dawno temu, żeby strzec czystości języka francuskiego, zamierza wytoczyć proces swojemu rządowi, że ten stawia język ojczysty na równi z zagranicznym...
... Szczerze mówiąc, patrząc na wspomniane francuskie dowody, w zasadzie bym rzekł, że francuski jest zawsze na pierwszym miejscu, a angielski na drugim. No chyba że chodziło o to, że pisane w jednej linijce - wtedy rzeczywiście na równi. Tak czy inaczej - stoi im to ością, czy może udkiem, w gardle.
... Szczerze mówiąc, patrząc na wspomniane francuskie dowody, w zasadzie bym rzekł, że francuski jest zawsze na pierwszym miejscu, a angielski na drugim. No chyba że chodziło o to, że pisane w jednej linijce - wtedy rzeczywiście na równi. Tak czy inaczej - stoi im to ością, czy może udkiem, w gardle.
Przypomina mi się w tym momencie jak będąc ostatnio w Polsce, poszedłem do sklepu z ciuchami i nie tylko, zachęcony słowami mojej żony: "Chodź, kupisz sobie jakieś spodnie, bo wyglądasz jak dziad" (nawet jeśli tak dokładnie nie powiedziała, to na pewno pomyślała). Kupowanie ubrań nie jest moim ulubionym zajęciem, a jak trzeba przy tym korzystać z przebieralni, staje się koszmarem. Będąc już w sklepie, wybrałem więc kilka par tej części garderoby, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo trafienia odpowiedniego rozmiaru i wyglądu, i zacząłem rozglądać się za przymierzalnią. I tutaj właśnie, jeszcze przed wejściem do tego miejsca odosobnienia, się wnerwiłem. Nad wejściem było bowiem napisane: "fitting room". Żadnego tłumaczenia na polski, ani w tej samej linijce, ani z góry, ani z dołu. Dlaczego w Polsce, w sklepie, napisy są tylko po angielsku? Nie mam nic przeciwko, a nawet jestem za tym, żeby tłumaczyć nazwy na angielski, bo to język, nazwijmy to umownie, międzynarodowy, czy się to komuś podoba, czy nie. Ułatwi to również zakupy, i nie tylko, obcokrajowcom. Ale żeby tylko i wyłącznie po obcemu? Nie ma na to jakichś przepisów? Już miałem podejść do obsługi i zapytać dlaczego tak jest i co to znaczy "fitting room", akcentując wyraźnie dwa "t" i "ing" na końcu pierwszego wyrazu, a drugi wyraz wypowiadając z podwójnym "o" jak w słowie "zoo". Przecież nie każdy w Polsce musi mówić po angielsku, póki co nie jest to jeszcze obowiązkowe. Ale dałem sobie spokój - w końcu to nie wina obsługi, że tak jest napisane. Zresztą dialog łatwy do przewidzenia/przesłyszenia, gdyby do niego doszło - mniej więcej coś takiego:
- Przepraszam, gdzie jest przymierzalnia? - spytałbym kulturalnie.
- O tam - równie kulturalne wskazanie palcem przez ekspedientkę.
- Ale tam jest napisane fitting room - ja, ze wspomnianą wyżej wymową.
- No to właśnie tam - odpowiedź pewnym głosem pani sklepowej.
- Ale dlaczego po zagranicznemu?
- No bo tak - już mniej pewnie pani z obsługi.
Jedyne, czego nie jestem pewien, to wyraz twarzy pani ekspedientki. Czy był to uśmieszek, pogarda, wyższość czy kulturalne ludzkie oblicze. Do oglądania wszystkich tych min jestem przyzwyczajony, ponieważ politycy w telewizorze używają ich na okrągło z wyjątkiem tej ostatniej, zarezerwowanej na okres przedwyborczy.
Podobna sytuacja jest z popularnymi parkingami typu Park & Ride (czyt. park end rajd). Niekiedy są one przetłumaczone na polski - "Parkuj i Jedź" (albo odwrotnie - z polskiego na angielski), ale nie zawsze. Idąc tym tropem mamy też inne znaki: "kiss and ride", czyli pocałuj i jedź - miejsce służące do podrzucenia, w sensie podwózki, pasażera. Zatrzymując się w tym miejscu, należy dać buziaka pasażerowi, nawet jeśli osobą podrzucaną jest teściowa.
Przypomina mi się w tym momencie pewien dowcip. Spotyka się dwóch kolegów, jeden okropnie zadowolony, pogwizduje, uśmiecha się do przechodniów, ale jest trzeźwy. Drugi, zdziwiony, pyta się:
- A co ty taki szczęśliwy?
- A bo właśnie odprowadziłem teściową na dworzec.
- Ale dlaczego jesteś taki brudny, upaprany... ryj cały wysmarowany jakąś sadzą?
- A bo z radości pocałowałem lokomotywę.
Wracając do naszego znaku - nie sprecyzowano dokładnie, kogo lub co należy pocałować, jeśli chcemy postąpić zgodnie z przepisami. Nie wiem, czy lokomotywa się liczy.
Inny przykład angielszczyzny - we Wrocławiu na pl. Solnym (być może nie tylko tam) mamy znak "flowers and ride" (czyli kwiaty i jedź, czyli postój dozwolony, żeby kupić kwiaty). Jest on w formie białej tabliczki, jakie stosuje się pod znakami zakazu i rzeczywiście, nad nim jest umieszczony znak zakazu postoju z dopiskiem "ponad 10 min". Wszystko to na publicznej drodze. Wychodzi na to, że znak formalnie i legalnie obowiązujący! Po angielsku! Czy parafrazując znane powiedzenie "nieznajomość prawa nie zwalnia od odpowiedzialności", nieznajomość angielskiego też nie będzie dla nas usprawiedliwieniem?
Już wyobrażam sobie strażników miejskich, czatujących gdzieś za winklem na nieszczęśników, którzy wracają do samochodu bez kwiatów. Ale dlaczego tylko kwiaciarnie mają być uprzywilejowane? Inni sprzedawcy innych towarów lub usług mogą poczuć się dyskryminowani - piekarnie mogą zarządać znaku "bułka i jedź" ("roll and ride), kioski - znaku "gazetka i jedź" ("newspaper and ride"), małe budki ze śmieciowym jedzeniem na wynos - znaku "śmieci i jedź" ("rubbish and ride"). Sami kierowcy mogą być zainteresowani ze skorzystania z usługi pierwszej potrzeby (a może i drugiej, zwłaszcza jeśli wcześniej skorzystają z powyższej okazji i kupią coś na szybko do jedzenia) i możliwości krótkotrwałego postoju przy znaku "sikaj i jedź" ("piss and ride"). Oczywiście wszystko musiałoby być potwierdzone odpowiednim paragonem, nawet w przypadku toalet - tak więc krzaczki i elewacje budynków nie wchodzą w rachubę.
Tylko że... no właśnie... Biała tabliczka pod znakiem zakazu, zgodnie z przepisami ruchu drogowego, informuje, czego znak dotyczy, chyba że jest napisane, że nie dotyczy (tak jak z rowerem - patrz zdjęcie na dole), ale w naszym przypadku jest napisane "flowers and ride", namalowane są kwiatki i ręka wyciągnięta po kasę, czyli że znak DOTYCZY tych, co poszli po kwiaty. Co innego, gdyby to był znak informacyjny P-parking (taki niebieski z białą literą P) i pod nim tabliczka informująca dla kogo ten parking z dopiskiem "max 10 min". Co prawda prezydent Wrocławia Jacek S. na oficjalnej stronie tłumaczy, że "to specjalne miejsca dla tych, którzy przyjeżdżają i chcą kupić kwiaty u naszych kwiaciarek". Nie każdy kierowca jednak, przed zaparkowaniem w omawianym miejscu, będzie przeglądał internet, żeby odgadnąć intencje włodarzy miasta lub korzystał ze słownika.
Podchodząc zatem do tego problemu z nastawieniem złośliwo-prawniczym, wychodzi na to, że ci, co idą po kwiaty (i z nimi wrócą) mają na to 10 minut, potem będą bulić, o czym ostrzega rysunek na tabliczce - inni mogą parkować ile wlezie (od razu w tym momencie informuję, żeby było jasne, że nie biorę odpowiedzialności za to, co piszę i nie będę zwracał nikomu pieniędzy za ewentualne mandaty ani za kwiaty).
Czyżby w tym szaleństwie była metoda? A może to jest metoda, żeby ludzi doprowadzić do szaleństwa? Może o to chodzi, żeby człowiek nie wiedział o co chodzi? Czy życie nie byłoby łatwiejsze bez tej tabliczki? Nie dość, że interpretacja znaku dowolna, to jeszcze nie po polsku. Jak to zrozumieć, jak wymówić, jak parkować? Jak żyć?
Zdjęcie ze strony www.wroclaw.com |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz