poniedziałek, 2 maja 2022

60.O skupieniu i kupkach

    Pojechałem (poleciałem) sobie niedawno do Polski. Kolejny raz. I jak zwykle obserwuję, co się zmieniło w mojej ojczyźnie (na dobre i na złe), co się nie zmieniło (na gorsze lub co gorsza - na lepsze) i trzecia możliwość - jedno i drugie, czyli tak naprawdę dane zjawisko nie zmieniło się, ale ja zacząłem go w końcu dostrzegać i dla mnie to jest jakaś zmiana. Zacznę od tego ostatniego...
  ...Moja podróż do Polski zaczyna się przeważnie tak, jak dla każdego innego podróżnika, tzn. od wyjścia z domu. Posprawdzałem gazy, prądy, wody i okna - czy zamknięte. Jeszcze tylko rzut oka na posesję, moją i przy okazji sąsiada, gdzie (u sąsiada) swoją ostoję znajdują różnego typu odpady gospodarstwa domowego jak i te komunalne, a najgorsze, że ten bałagan nie leży z tyłu za domem, tylko od frontu przy ulicy (i chodniku). Widok napawający mnie zawsze rezygnacją i apatią.
   Następnie jadę na lotnisko - pierwszy etap, to podróż do głównego dworca autobusowego i stamtąd (drugi etap) specjalnym autobusem lotniskowym na lotnisko. Zwykle oba te etapy pokonuję komunikacją publiczną. Tym razem miałem podwózkę osobówką. I właśnie tym razem uświadomiłem sobie, że przy dworcu nie ma żadnego miejsca, żeby legalnie zatrzymać się na chwilę i wysadzić pasażerów - ani jednego miejsca płatnego lub bezpłatnego, nie licząc tych ekstra płatnych - na podwójnej żółtej, czyli zakazie. Koniec końców tam właśnie wysiadłem - na miejscu dla zaopatrzenia (loadingu). Było jeszcze, dostrzegłem to po późniejszych dokładnych oględzinach, miejsce (jedno) dla postoju taksówek (taksówki), jednak to i tak nie urządza kogoś, kto przyjechał własnym transportem. Uważam, że to dziwne, żeby nie powiedzieć skandal i brak wyobraźni projektantów tego typu obiektu, żeby nie pomyśleć i nie umożliwić postoju pojazdów nawet na chwilę.
   Zmarnowaliśmy trochę czasu na to szukanie miejsca do zatrzymania, chcąc to zrobić zgodnie z prawem i sumieniem (udało się jedynie z sumieniem). Z tego powodu do odjazdu autobusu lotniskowego zostało tylko trzy minuty.
   Po wejściu na dworzec spojrzałem na tablicę odjazdów (taki duży elektroniczny wyświetlacz z zegarem, też elektronicznym, w górnej części) i wyszło na to, że mój zegarek się spóźnia pięć minut, więc autobus powinien odjechać dwie minuty temu. Już miałem się wnerwić, ale sprawdziłem jeszcze czas na komórce (telefonie) - nie no, mój zegarek jest ok, to ten dworcowy się spieszy pięć minut. Niewiele jest rzeczy i ludzi w Anglii, które się spieszą (którym się spieszy), ale tym razem trafiłem na wyjątek. Chociaż z dwojga złego lepiej, że ten zegar chodził za szybko niż odwrotnie (w sensie za wolno) - wtedy potencjalny pasażer mógłby pomyśleć, że jeszcze ma czas, że jeszcze może wstąpić do sklepiku i kupić jakiś słodki gazowany napój energetyzujący w zestawie ze słodkim, też energetyzującym, zdrowym batonem.
   W końcu dotarłem na lotnisko. Cały czas toczy się wojna na Ukrainie i w związku z tym słyszałem, że mogą być problemy z wypłatą gotówki w bankomatach, a licho wie, czy i płatność kartą będzie bezproblemowa (może się okazać, że w zarządzie banku jest jakiś Rusek) - życie pisze najdziwniejsze scenariusze. Postanowiłem na wszelki wypadek zabrać ze sobą trochę funciaków w gotówce, trochę więcej niż zwykle.
   Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że na lotnisku nie działają bankomaty. Na wszystkich była ponaklejana taka sama kartka z informacją, że sorry, ale usługa niedostępna. Kantory też zamknięte, też taka sama kartka. Jeśli chodzi o kantory, to piszę o nich tak dla zasady - nigdy w takich miejscach jak lotnisko nie korzystałem z ich usług, bo wszystko można o nich powiedzieć (kantorach), tylko nie to, że mają korzystny kurs wymiany walut w porównaniu z innymi tego typu placówkami (korzystny dla klienta) w związku z czym, tłumów tam nie widać. Jak oni na tym interesie wychodzą na swoje, stanowi dla mnie zagadkę, porównywalną z tymi, w jaki sposób wzniesiono piramidy w Egipcie lub budowle Inków w Cusco, Peru.
   Zresztą, jeśli chodzi o kantory, to przypomniała mi się w tym momencie jedna mrożąca krew w żyłach historia, jaką przeżyłem parę ładnych lat temu w Polsce. Pewnego dnia, jakby nigdy nic, poszedłem do kantoru w moim mieście, wymienić trochę funtów. Podszedłem do okienka (z punktu widzenia klienta kantor ten składał się tylko z okienka z małą półką/parapetem i udostępnionym dla petentów kalkulatorem, zakupionym, sądząc po wyglądzie, na targu u Ruskich - taki, co to jak nacisnąć klawisz, to się zapala czerwona dioda i słychać irytujące "pip"), powiedziałem kulturalnie "dzień dobry" i podałem pani w okienku kasę. Pani przeliczyła jeden raz ręcznie na piechotę, potem jeszcze raz w takiej specjalnej maszynce... i właśnie wtedy zadzwonił telefon. Pani kierowniczka odłożyła na bok mój plik banknotów, podniosła słuchawkę i zaczęła  rozmowę, zakładam, że na ważny temat. Po zakończeniu konwersacji, a trwała ona dosyć długo, spojrzała na mnie przepraszającym wzrokiem i przeprosiła:
   - Bardzo pana przepraszam, ale miałam bardzo ważny telefon. Przepraszam, że pan tak długo czekał, ale to naprawdę była pilna sprawa.
   - Nic nie szkodzi - rzuciłem mimochodem.
   - Ale już jestem... dobrze... Słucham pana -  spojrzała na mnie, może nie jakby mnie widziała pierwszy raz w życiu, ale na pewno pierwszy raz tego dnia. Automatycznie wyciągnęła rękę w oczekiwaniu na pieniądze.
   W tym momencie kolana mi się ugięły, ręce i szczęka opadły, za to włosy stanęły dęba.
   - No ale... ja już dałem pani pieniądze... funty znaczy... pani przeliczyła... zadzwonił telefon i teraz czekam na złotówki - przez chwilę zapomniałem języka w gębie.
   - Tak? A gdzie ja je położyłam?
   - No tam - wskazałem palcem (pal diabli dobre maniery) na moją kupkę.
   - Te?
   - Nie - wycelowałem dokładniej, opierając łokcie na parapecie i mrużąc oko - te w lewo... nie... nie w to lewo... w to drugie lewo... o to to... bingo!
   - Tak? A ile tego było?
Wymieniłem kwotę. Pani przeliczyła jeden raz ręcznie na piechotę, potem jeszcze raz w takiej specjalnej maszynce, następnie mój wzrok (i słuch) padł na telefon, ale na szczęście tym razem skubaniec milczał.
   - Tak... rzeczywiście ("...coś zaczynam kojarzyć" - dokończyłem w duchu zdanie pani kierowniczki). Potem pani jeszcze raz mnie przeprosiła (ja nie odpowiedziałem "nic nie szkodzi").
   Historia zakończyła się dla mnie na szczęście szczęśliwie, jednak trauma pozostała - od tamtej pory, jeśli korzystam z usług kantoru, zwłaszcza tego (zwykle dość dobry kurs), staram się nie wymieniać zbyt dużo gotówki za jednym zamachem i patrzę na ręce, które liczą (i na telefon). Staram się być czujny i gotowy błyskawicznie zareagować, gdyby coś próbowało zakłócić skupienie pani kierowniczki nad moją kupką pieniędzy.
   Wracając do lotniska - musiałem pójść do toalety. Co prawda nie chciałem, tzn. nie chciało mi się (do toalety), ale musiałem. Wszystko dlatego, że postanowiłem zjeść kulturalnie kanapkę i z myślą o tym wchodząc na terminal, odkaziłem ręce za pomocą dozownika stojącego przy wejściu. Nie wiem, co oni tam pakują, ale ręce po tym zabiegu mi tak śmierdziały i były takie lepiące, że musiałem udać się właśnie do toalety, żeby je umyć (trzy razy).
   Bramki przeszedłem bez problemu. Problemy zaczęły się przy sprawdzaniu biletów tuż przed hermetyczną, końcową poczekalnią - ale o tym i o całej reszcie mojego  pobytu w Polsce dokończę w następnej części.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz