poniedziałek, 23 maja 2022

61. O eksmisji i ostatniej desce ratunku

   W poprzedniej części zacząłem opisywać moją podróż do Polski. Zakończyłem na angielskim lotnisku (opis, nie podróż), gdzie przed wejściem do końcowej poczekalni, tej opisywanej już kiedyś przeze mnie, hermetycznej i pozbawionej toalet, pan sprawdzający bilety zakomunikował mojej żonie (podróżowaliśmy we dwójkę), że zamieniono jej miejscówkę...
  ...Ja miałem pozostać tam gdzie sobie wybrałem (wykupiłem), w bardzo tylnej części samolotu, a żonę wyekspediowano na przód - daleki przód licząc ode mnie, a bliski - licząc od dziobu samolotu. Oczywiście, kupiliśmy miejscówki obok siebie, jak wspomniałem, w bardzo tylnej części ogona, bo blisko do toalety i wyjścia - taki jest nasz oficjalny powód, a nie, że najtaniej.
   Powodem eksmisji mojej żony miało być to, że było mało pasażerów, więc trzeba było ładunek, w postaci postaci ludzkich, rozmieścić prawidłowo pod względem balastu (nie mylić z podobnym słowem). Ok, ja to rozumiem, nie mam nic przeciwko, no może prawie nic. Chciałem tylko, żeby nas nie rozdzielać, skoro i tak mają dużo wolnych miejsc. Próbowałem to wszystko kulturalnie wytłumaczyć panu od biletów, ale nie dało się ani kulturalnie, ani wytłumaczyć. Na szczęście w samolocie była polska obsługa (weszliśmy i tak oboje tylnym wejściem) i stewardesa powiedziała, żeby na razie usiąść na starych miejscach, tzn. takich jak na bilecie, a ona nas później odpowiednio usadzi, razem. Okazało się, że przy okazji zamieniono typ samolotu i żony fotela po prostu nie było - były tylko dwa fotele w tym rzędzie i wyjście awaryjne. Dlaczego nie zagrała tego dnia w totolotka? Na szczęście dostaliśmy w końcu na początku samolotu nasze upragnione, sąsiadujące ze sobą, miejsca.
   Liczyłem przy tym, że skoro mało ludzi na pokładzie, to będziemy siedzieć tylko we dwoje. Niestety nie, ale nie będę marudził - daj kurze grzędę...Ale przyczepię się jeszcze do jednego - dlaczego przy zmianie miejsca, w pełni uzasadnionej i koniecznej, linie lotnicze nie zwracają z automatu kasy pasażerom - mam na myśli kwotę, jaką zapłacono za wybór tych miejsc. I nie obchodzi mnie, jeśli nawet przydzielą te droższe - może ktoś chciał przy skrzydle, może przy śmigle, umowa to umowa.
   Ja z żoną mamy inną umowę - jeśli lecimy we dwójkę i koło nas będzie siedziała osoba, która wygląda jak facet, to JA koło niej usiądę. I odwrotnie - jeśli trzecie miejsce (dotyczy samolotów z trzema fotelami w rzędzie, a takimi właśnie przeważnie latamy z wyjątkiem tego teraz) zajmie ktoś, kto przypomina kobietę, to żona usiądzie w środku.
   W tym miejscu parę słów wyjaśnienia. Gdybym napisał "będzie siedział facet" albo "usiądzie kobieta", to można by mi zarzucić, że dzielę gatunek ludzki tylko na dwie płcie. Osoby niebinarne mogłyby się zatem poczuć dotknięte, albo raczej nietknięte, czyli pominięte, wnerwić się, wytoczyć mi proces i puścić w skarpetkach - obojętnie - męskich, damskich czy niebinarnych (pewien konduktor już miał z tym problem - z osobami, nie skarpetkami - patrz odc. 50. "O ważnych osobach i kreaturach") .
   Tym razem miejsce przy oknie zajmowała osoba do złudzenia kojarząca się z mężczyzną, więc ja siadłem obok. Parę minut po starcie zaczęło się przekraczanie granicy.
   Jest to jedna z kilku rzeczy podczas lotu, której nie cierpię. W porządku - ponieważ siedzę obok osoby bądź co bądź bliskiej i przyjaznej mi (z wyjątkami), mogę się do niej przybliżyć i nawet przytulić (mowa o mojej żonie). I dlatego jestem gotów poświęcić podłokietnik i oddać go w użytkowanie współpasażerowi, czyli osobie trzeciej siedzącej obok mnie. Jednak nadal jest optyczna granica, biegnąca wzdłuż wspomnianego oparcia na łokieć, której do ostatniej sekundy lotu bronię i nie pozwalam jej przekroczyć sąsiadowi jego odnóżami nawet o szerokość jednego palca, nie mówiąc już o trzech (Sami Swoi). Tak też było i w tym przypadku - uparcie szturchałem i spychałem kolano agresora. Moja miedza!
   I znowu Polska. I jak zwykle pachnące, smaczne wędliny. Świeży pachnący chlebek - polskie pieczywo kupowane w polskich sklepach w Anglii jakoś nie smakuje tak, jak polskie w Polsce. Smaczna tania wódka, punktualna komunikacja publiczna z punktualnymi zegarami na dworcach i przystankach. Jakość usług i kultura w urzędach coraz lepsza, prawie idealna. Prawie - trudno bowiem uznać zwrot, jaki usłyszałem w pewnej instytucji, za uprzejmy: "...a skąd ja wiem, kim pan jest... przychodzi pan z ulicy..."  - to jak mam wejść, przez komin? Jak święty Mikołaj? Niech se zasadzą przed wejściem pietruszkę, fasolę, ogórki, pomidory, kapustę, jakieś kwiatki... to będę przychodził z ogrodu.
   Ale ogólnie komunikacja słowna z wszelkimi firmami nie wypada źle. Nawet jeśli nie do końca kulturalna, to przynajmniej wiadomo o co chodzi. Gorzej z komunikowaniem się za pomocą pisma. Będąc w Polsce wpadł mi w ręce list z elektrowni informujący o podwyżkach i wyjaśniający, a raczej zaciemniający to, za co się płaci. Polacy mieszkający w Polsce wiedzą o czym mówię, sami dostali te listy. Ci co mieszkają za granicą mogą poprosić znajomych lub rodzinę w Polsce o użyczenie pisma i jeśli mają uregulowane ciśnienie krwi i są odporni na stres, mogą się zaznajomić z tą lekturą.
   Dawniej była opłata za prąd - jedna pozycja, to samo za gaz, za wodę. Teraz opłata niejedno ma imię. Tyle jest podpozycji pisanych szyfrem, że nikt normalny (i nienormalny też, z wyjątkiem tych, co w tym siedzą zawodowo) tego nie zrozumie, a na pewno nie zrozumie na tyle, żeby dostrzec ewentualny błąd w obliczeniach.
   Być może teraz dla młodych ludzi to jest normą, żeby bezkrytycznie przyjmować wszelkie  kalkulacje opłat pisane tak, żeby nikomu się nie chciało czytać ani zrozumieć (kolejny przykład to wielostronicowe umowy i regulaminy). Być może nie pozostaje nic innego jak zaufać korporacjom i urzędom. Ja wychowany w komunie i przyzwyczajony do wszechobecnej propagandy (kiedyś tylko partyjnej, teraz dodatkowo prawniczej) nie potrafię przejść obok tego obojętnie.

Młodzież w tych realiach zrodzona,
Przeto jej wybaczę.
Ja czytałem rachunki, teraz jestem głupi,
I dlatego płaczę.*

   Kiedyś pisałem (odc. 58 - O znakach szczególnych i językach), jak to podczas wizyty w ojczyźnie drażniły mnie napisy w obcych językach (chodziło o to, że tylko w obcych) w sklepach i nie tylko. Teraz zachodząc do pewnego sklepu ciuchowego, o nazwie zarezerwowanej dla tej sieci, zobaczyłem napis "przymierzalnia" - a właśnie tego konkretnie słowa się czepiałem. Wszystko inne było po angielsku (przypominam - rzecz dotyczy Polski). Było: "men", "women", "kids", "accessories", "special offer", ale "przymierzalnia" było normalnie (pozostaje jeszcze interpretacja słowa "normalnie"). Czyżby czytali mój blog?
   Muszę wspomnieć jeszcze jeszcze o jednej rzeczy, której wizerunek się poprawił - są to toalety ogólnie, a ta w stolicy na dworcu centralnym szczególnie.
   Dawniej za komuny wielokrotnie, to znaczy od czasu do czasu, byłem zmuszany przez naturę do korzystania z tych przybytków na różnych dworcach i nie tylko, także na wspomnianym dworcu centralnym. Wszystko można było powiedzieć o tych miejscach tylko nie to, że chodziło się tam z ochotą. Ludzie w potrzebie starali się zrobić wszystko, co w ich mocy, żeby omijać te miejsca szerokim łukiem. Stosowano biegi długodystansowe (do domu swojego lub znajomych), przemieniające się często w sprint. Grano przy tym na czas, używając medytacji i pozytywnego myślenia ("już niedaleko, już niedługo, na pewno wytrzymam"). Wszystko po to, by uniknąć bezpośredniego kontaktu nawet z klamką do publicznej toalety, o kontakcie z deską klozetową nie wspominając, traktując ją w przenośni i dosłownie jako ostatnią deskę ratunku.
   Teraz jest luksus. Mam nadzieję, że zadziała znane czeskie powiedzenie: "To se ne wrati". Właśnie ostatnio, w drodze powrotnej do UK, zaszedłem w takie miejsce na centralnym. Lśniąca czystość, higiena i sterylność jak w stacji NASA (nigdy nie byłem w NASA, ale zgaduję, że w miejscach tego typu, może z wyjątkiem Bajkonuru, musi być czysto). Zapachy jak w kwiaciarni - naprawdę, nie mamy się pod tym względem czego wstydzić. Zajrzałem do kabiny - komfort dla ciała i dla ducha. Na ścianach fototapeta z książkami (tzn. z widokiem książek) - klient czuje się jak w bibliotece - no właśnie, może lepsze by były drzewa, że niby jest się w lesie? Ale i tak całość robi wrażenie.



   Z uwagi na to, że dworzec ten obsługuje pociągi zagraniczne, a co za tym idzie obcokrajowców, sugerowałbym na śmietniku, postawionym obok muszli klozetowej, nakleić naklejkę z napisami w różnych językach świata (tutaj wyjątkowo polski można pominąć), że papier po użyciu nie należy wrzucać do kosza, tylko bezpośrednio do kibelka. Dokładnie taka sama treść, tyle że odwrotna, jaką możemy spotkać w toaletach, w niektórych zagranicznych krajach.
   Tak więc czas wracać do Anglii. Na lotnisku w Modlinie następny komfort cywilizacyjny - bezpłatny parking do 10 minut (wystarczy). Można zatem legalnie kogoś zawieźć lub odebrać z lotniska (w przypadku odbioru, trzeba czekać gdzieś w krzakach przed lotniskiem na telefon od osoby, po którą się wyjechało, ale to wszędzie tak jest). Pełna kultura.
   Jeszcze tylko zakupu w sklepie lotniskowym, czyli woda - pół litra na twarz i wóda - tyle ile wlezie (oczywiście są limity). Ktoś wspaniałomyślnie wymyślił plastikowe butelki na wódkę, więc towar trochę lżejszy niż w szkle.
   Podróż z lotniska do domu, tego angielskiego, przebiegła bez żadnych zakłóceń. Dodam tylko, że na dworcu autobusowym zegar już się nie spieszył. I nie spóźniał. Punktualnie też nie chodził. Po prostu ktoś zakleił wyświetlacz zegara taśmą klejącą, taką co to na filmach gangsterskich zaklejają ludziom usta, żeby ci nie krzyczeli, a którą zrywając, dokonują mimowolnej depilacji okolic otworu gębowego - dawniej był knebel ze starej szmaty, teraz plaster.
   I kłopot zniknął.


* - polecam wierszyk "Ptaszki w klatce" Ignacego Krasickiego



   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz