Pamiętam film "Rozmowy kontrolowane" i pewnego pana w mundurze, który przekazywał w telewizorze genialną, z filozoficznego punktu widzenia i durnowatą z każdego innego, myśl: "Na zadawane często pytanie, czy do stanu wojennego musiało dojść, jest tylko jedna logiczna odpowiedź - widocznie musiało... skoro doszło". Podchodząc w ten sposób (filozoficzny) do sprawy, już się tak bardzo nie wnerwiam i jestem w pełni świadom, że w moim przypadku też mnie musiało spotkać to, co spotkało, skoro spotkało, i byłem na to podświadomie od dawna przygotowany, nie wiedziałem tylko, kiedy to nastąpi...
...A jednak pewien niesmak pozostał i co tu dużo gadać - złość. To tak, jak z flaszką wódki - niby człowiek wie, że kiedyś się musi skończyć (zawartość), a jednak, jak już do tego dojdzie, w sensie dopije, to zawsze towarzyszy temu element zaskoczenia, niedowierzania i apatii. A przecież wiadomo, że jest to zjawisko nieuchronne (pusta butelka) tak jak śmierć i podatki - chociaż z tym ostatnim nie do końca się zgadzam.
...A jednak pewien niesmak pozostał i co tu dużo gadać - złość. To tak, jak z flaszką wódki - niby człowiek wie, że kiedyś się musi skończyć (zawartość), a jednak, jak już do tego dojdzie, w sensie dopije, to zawsze towarzyszy temu element zaskoczenia, niedowierzania i apatii. A przecież wiadomo, że jest to zjawisko nieuchronne (pusta butelka) tak jak śmierć i podatki - chociaż z tym ostatnim nie do końca się zgadzam.
W czym rzecz? Ano w tym, że pewnego razu, jakby nigdy nic, gnałem jak szalony pustą (niedziela przed południem) i szeroką (jak na warunki brytyjskie) ulicą z prędkością 27 mil/h (ok. 43km/h). Na dodatek było z górki. I na drugi dodatek, limit prędkości w tym miejscu (szeroko pojęte centrum miasta) wynosił, jak się łatwo domyślić, 20 mil/h. I na trzeci dodatek, jak się jeszcze łatwiej domyślić, stał tam van z radarem.
Nie będę w tym momencie opisywał, co myślę o takich "bezpiecznych" ograniczeniach prędkości, bo po pierwsze, nie chcę się wnerwiać, a po drugie, wyraziłem już swoją opinię na ten temat w odc. 17 "O teorii prędkości i matematyce". Dzisiaj chciałbym się skupić na szkoleniu, jakie w związku z tym okropnym incydentem (postawieniem radaru na mojej drodze) musiałem być uczestnikiem. W zasadzie nie musiałem brać w tym udziału (w szkoleniu), ale dzięki temu, że tam polazłem, anulowano mi trzy karne punkty, które mi groziły za ten występek. Zamiast mandatu, 100 funciaków, musiałem opłacić koszt tego kursu w wysokości 88 funtów, czyli byłem trochę do przodu. Mógłbym zapłacić jeszcze mniej, zapisując się na kurs internetowy, ale biorąc pod uwagę mojego pecha i złośliwość rzeczy martwych (i żywych), dzięki którym znalazłem się w omawianej sytuacji, zachodziło pewne ryzyko, że albo mi się komputer zawiesi, albo internet (łącze) się rozłączy, albo korki wywali. Nie miałem też daleko - chodzę tamtędy po drobne zakupy, więc jak to mówią: wstąpiłem do piekieł, po drodze mi było.
Spotkanie było prowadzone przez cztery osoby, wyglądające na facetów, uśmiechnięte i ładnie ubrane, po dwie w każdej z sal (były dwie sale, bo w jednej się nie zmieściliśmy). Ostrzeżono nas, że nie wolno nagrywać ani dźwięku, ani wizji, telefony nie mogły leżeć na stolikach. Nie wiem dlaczego - czy prowadzący bali się konkurencji, czy prawników, bo przecież mógł się trafić jakiś kursant niedoceniający starań stróżów porządku drogowego (ogólnie mówiąc) i gnębiony uporczywą myślą, jak tu się zemścić, będzie próbował wychwycić jakiś błąd prawny i polecieć z tym właśnie do prawnika.
Gdybym był wredny, to bym powiedział, że w tym momencie, zaczęło się nawijanie makaronu na uszy. Na szkoleniu tym dowiedziałem się siła pożytecznych rzeczy. Na przykład tego, że jak jadę wolno, to walne w coś lekko albo w ogóle nie walnę, bo zdążę wyhamować, a jak jadę szybciej, to walnę bardziej. Bardzo odkrywcza teza. Zademonstrowano to nam nawet na filmiku: najpierw samochód jechał z prędkością 20 mil/h, zaczął hamować i wyhamował tuż przed kartonami stojącymi na jego drodze, a potem jechał 25 mil/h i zaczął hamować, i nie wyhamował, i lekko w nie uderzył.
Co do samych kartonów - nie użyto ich białych, żółtych ani czarnych, nie chcąc być pewnie posądzony o rasizm - poustawiano szare, symbolizujące zwykłego szarego człowieka. Na kartonach narysowano ludzkie sylwetki. I znów, żeby nie być posądzony tym razem o seksizm i takie tam, sylwetki owe nie przypominały swoim wyglądem mężczyzn ani kobiet, ani oczywiście osób niebinarnych. Kojarzyły mi się z bohaterem kreskówki (słowo kreskówka pasuje w tym przypadku idealnie) jakie uwielbiałem oglądać dawno, dawno temu, jak byłem małym chłopcem i nie tylko (i nie tylko małym) - przy okazji pisania niniejszego tekstu odnalazłem te bajki w internecie wpisując "balum balum" i okazało się, że ciągle jeszcze mnie one bawią.
Prowadzący (szkolenie, nie samochód) przyznał, że wie, że wielkiej krzywdy by samochód (z kierowcą w środku) człowiekowi nie wyrządził przy tej prędkości, nie zabiłby go, ale jakiegoś uszczerbku na zdrowiu na pewno pieszy by doznał z tej okazji np. złamałby sobie rękę (w sensie samochód by mu ją złamał). Potem, nie sądzę, że z ciekawości, bardziej po to, by nawiązać nić dialogu i obudzić zgromadzonych, prelegent rzucił na salę pytanie, czy ktoś miał złamaną rękę lub nogę. Paru kursantów podniosło rękę (każdy swoją) - nie wiadomo, czy dlatego, że temat zaczął ich wciągać, czy dlatego, że w warunkach uczestnictwa w szkoleniu stało, że trzeba brać czynny udział i zgłaszać się do odpowiedzi.
Zdziwienie na twarzach słuchaczy wywołała w pewnym momencie informacja, że takie mrygające ograniczenia prędkości na wyświetlaczach elektronicznych, jakie można dostrzec jadąc brytyjską autostradą, nie są obowiązujące, jeżeli nie są otoczone czerwoną obwódką przypominającą typowy znak zakazu. To samo z żółtymi pulsującymi światłami umieszczonymi przy szkołach razem ze znakiem "uwaga dzieci" albo ze znakiem ograniczającymi prędkość (najczęściej do 20 mil/h), ale w zielonej obwódce - to tylko sugestie i nikt mi złego słowa nie powie, jeśli będę jechał trzydziestką... to znaczy... wróć! Odwrotnie - wszystko co można mi zrobić, to wypowiedzieć złe słowo pod moim adresem - pod mandat nie podpadam. Zachodzi więc obawa, że osoby po takich kursach będą mądrzejsze i głupio robiąc, zaczną w takich miejscach jeździć szybciej.*
Jako ciekawostkę dodam, że obszar zabudowany i ograniczenia prędkości z tym związane, zgodnie z brytyjskim prawem, rozpoznajemy po latarniach stojących przy drodze, a nie po jakichś tam znakach z nazwą miejscowości, jak w Polsce. W dzień łatwo takie latarnie dostrzec, w nocy w zasadzie też, no chyba że będzie blackout, czyli zaciemnienie, na przykład z powodu oszczędności lub ograniczeń w dostawie prądu (temat ostatnio często poruszany) i latarnie przestaną się świecić.
A może by tak jakoś się wymigać od mandatu? Taka myśl przyszła mi do głowy, zanim przyznałem się do winy. Naoglądałem się Emila R., jako pogromcy radarów, mandatów, a przede wszystkim polskich strażników miejskich, walczącego z bezprawiem stróżów prawa między innymi poprzez sprawdzanie daty ważności legalizacji radarów. Niestety, tutaj w UK taki numer nie przejdzie. Poczytałem trochę w angielskim internecie, na oficjalnych stronach i forach i oto co się okazuje: owszem radary brytyjskie powinny być "skalibrowane", ale po pierwsze, łapiący nie muszą (tylko mogą, jak mają dobry humor) pokazywać tego dokumentu złapanemu. Wyczytałem, że policja (jej placówki w różnych miastach) mogą dobrowolnie wystawić taki dokument na swojej stronie internetowej - ale znów dobrowolnie - nie ma przymusu. Przymus udokumentowania kalibracji występuje tylko w przypadku, gdy sprawa trafi do sądu. Ale i tutaj nie ma się co cieszyć (złapany), bo nawet jak brak legalizacji, to obwiniony kierowca musi sam na swój koszt (jak wygra, to chyba na pewno kasę mu zwrócą) udowodnić, że urządzenie źle działa. Powodzenia. Ryzyko polega na tym, że radar może okazać się sprawny, tylko policja zaspała albo zawalona natłokiem interwencji nie miała czasu przetestować radaru. Z resztą, po co ma to robić?
Jeżeli jakimś cudem tak się stanie, że kierowca się wnerwi i pójdzie z tym do sądu, i sprawdzi radar (za swoją kasę) i będzie miał szczęście, że jest rozregulowany (radar), i wygra sprawę, to żaden policjant nic na tym finansowo nie ucierpi (zapłacą podatnicy). Jeśli radar będzie OK, policja nie będzie już musiała zawracać sobie głowy robieniem kalibracji sprzętu. Innymi słowy, policja nic na tym nie straci, a może tylko zyskać, jeśli się okaże, że urządzenie jest sprawne, a śmieszny kierowca przedłużył im legalizację na kolejny okres. Parafrazując klasyka: Nie mamy świadectwa legalizacji radaru i co nam pan zrobi.
Wracając do szkolenia - na zakończenie, jak zawsze w podobnych przypadkach, pokazano, jaki jest koszt takiej pirackiej jazdy. Chodziło o to, ile skarb państwa lub służba zdrowia, lub jedno i drugie traci na tym pieniędzy. Nie powiedziano, kto zarabia, no bo jak ktoś płaci, czyli wydaje pieniądze, to ktoś inny zarabia (np. prawnicy). Nie pamiętam tych kwot, bo w tamtym momencie byłem zajęty czym innym, ale też rachunkami. Ja zapłaciłem 88 funtów, pomnożyłem to przez 40 (mniej więcej tyle było osób na kursie), potem razy 2 (odbywały się dwa spotkania dziennie). Na razie jest 7040 (dziennie). Pomnożyłem to następnie przez 250 (tyle jest w przybliżeniu dni roboczych w roku). Wyszło 1 760 000 funtów (słownie milion siedemset sześćdziesiąt tysięcy). Dane dotyczące zarobków rocznych jednego tylko ośrodka. A ile jest takich punktów uświadamiania kierowców w całym kraju? A ile jest osób, które wybrały uświadamianie przez internet?
Na dziś wystarczy. Żegnam się z potencjalnymi czytelnikami nucąc pod nosem dwie piosenki (na przemian, nie jednocześnie). Jedną wykonywał zespół ABBA, a drugą duet Liza Minnelli i Joel Grey. Tytuły podobne: "Money, money, money" i "Money, money".
* - od razu mówię, że nie ponoszę odpowiedzialności za ewentualne mandaty i interpretację zasad ruchu drogowego. Przepisy mogą się w międzyczasie zmienić (i ich interpretacja). A w ogóle, drodzy (w przenośni i dosłownie) prawnicy, to ja to wszystko zmyśliłem ... o właśnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz