Ostatnio przeczytałem pewien artykuł w gazecie, który mi dał do myślenia i się wnerwiłem. Nie, nie dlatego się wnerwiłem, że mnie zmusił do myślenia, tylko chodziło o treść. Dziennikarz opisał temat dotyczący zjawiska występującego przy produkcji (i sprzedaży) żywności, tzw. downsizing, czyli, w tym konkretnym przypadku, zmniejszanie racji żywnościowych w opakowaniach w taki sposób, żeby pacjent, w sensie klient, tego nie zauważył. Zjawisko to było opisane w gazecie polskiej (nie mylić z Gazetą Polską), ale nie dotyczy ono, jak wynika z moich obserwacji, tylko terenu Polski.
O jakie towary konkretnie chodzi? Podam parę przykładów. Masło nie waży już 250 gramów, lecz tylko 200 (albo 170). Galaretki, makarony i inne sypkie towary pakowane są w coraz mniejsze torebki. Butelki i słoiki są chudsze (mniejsza średnica), za to wyższe, żeby wywołać złudzenie, że mają większą zawartość. Zresztą, nie są one nalewane "pod korek", tylko coraz niżej, coraz bliżej dna - i tak nic nie widać, bo zasłania piękna, kolorową etykieta. Dodajmy jeszcze wklęsłe denka.
Do tego, że paczka czipsów jest obszerna, a w środku jest tyle wolnej przestrzeni, o której najemcy brytyjskich mieszkań mogą tylko marzyć, już się przyzwyczaiłem (do widoku się przyzwyczaiłem, do czipsów na szczęście nie), ale ja sam, biorąc nawet pod uwagę moją pomysłowość/podejrzliwość/wredność, nie wpadłbym na to, żeby wypełnić powietrzem kulki z gumą do żucia. Kolejny przykład - producenci czekolady kantują kupujących, ścinając kanty, czyli zaokrąglają tabliczki tego przysmaku, a także pogłębiają odstępy między cegiełkami.
Nie chcę oceniać w tym momencie producentów - robią to z chęci zysku, ale jest różnica, czy goni się za bogactwem, czy ucieka przed nędza, czyli plajtą swojej firmy. Ważne, żeby pisali wyraźnie na opakowaniu, jaka waga, skład, pojemność itd. A gospodyniom/gospodarzom domowym polecam zaopatrzyć swój warsztat pracy (kuchnię) w nieodzowne dzisiaj urządzenie - kalkulator. Bez tego ani rusz ... łyżką czy mikserem. Należy także zweryfikować i nanieść odpowiednie poprawki do swoich tajnych przepisów kulinarnych: "pół kostki masła" - czyli dokładnie ile i ile procent tłuszczu ma mieć dane (do potrawy) masło, żeby z rozpędu nie dodać masła, które już masłem nie jest i nie zasługuje na tę szlachetną nazwę; "paczka makaronu" ,"torebka ryżu", "puszka czegoś tam" - ile dokładnie?! Nie chcemy, żeby później, po otwarciu piekarnika, podniesieniu pokrywki garnka lub uchyleniu drzwi lodówki, okazało się, że produkt finalny nie przypomina w niczym naszych ambitnych planów. Potem jest złość, awantury domowe, zniechęcenie do wszystkich i wszystkiego i wstyd przed zaproszonymi, choć niekiedy skrycie usatysfakcjonowanymi z tego powodu (paradoks?), gośćmi. Nic, tylko się upić - pod warunkiem, że kupiliśmy wystarczającą ilość mililitrów/procentów odpowiedniego płynu.
Następny produkt - chleb. Mieszkając w UK, kupuję chleb (z wyjątkiem odmiany tostowej) tylko z polskich piekarń - w sensie wg. polskiego przepisu i chyba z polskich składników - piekarnie fizycznie znajdują się na terenie UK. Podobnie jak piekarnie w Polsce - też korzystają z polskiej receptury i też chyba jadą na polskiej mące, a nie na głośnej ostatnio UMT (Ukraińska Mąka Techniczna). Oprócz mąki, wyczytałem, dodawane są też różne składniki ulepszające, polepszające, powiększające, konserwujące, jakieś emulgatory, stabilizatory o okropnych, mrożących soki trawienne w jelitach, nazwach - zwłaszcza że obok nazwy takiej "wyrazowej", występuje dopisek np. E 262. I mają one różne, te dodatki, dodatkowe zadania, czasami dziwaczne - taki pierwszy z brzegu kwas askorbinowy E 300, którego rolą jest zatrzymywanie gazów (w cieście), żeby lepiej rosło. Wszystko to, zaznaczam, w określonych ilościach jest dozwolone i zgodne z przepisami (prawnymi).
Mając powyższe na uwadze, a także to, że dziwnym zbiegiem okoliczności opisywany chleb nigdy nie czerstwieje, za to dość szybko pokrywa się pleśnią, a także to, że w dotyku i smaku przypomina mocno przechodzoną gąbkę kąpielową nasączoną fugą do glazury, a także to, że smarując ostatnio kromkę chleba substancją masłopodobną, upaćkałem sobie przy okazji, dzięki coraz większym dziurom (zbyt dużo kwasu askorbinowego E 300?), dłoń, w której trzymałem ową kromkę, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zabrałem się za pieczenie chleba.
Jako że moje zdolności kulinarne ograniczały się do tej pory do gotowania jajek na twardo i odgrzewania w piekarniku przygotowanych wcześniej (przez moją żonę) racji żywnościowych, postanowiłem dokładnie zapoznać się z procedurą pieczenia chleba w internecie. Obejrzałem sporo filmików i przeczytałem wiele artykułów na ten temat. Jeden wniosek, a właściwe spostrzeżenie - proporcjonalnie rozbieżność gramatury składników, czasu wyrastania ciasta i temperatury pieczenia, w poszczególnych przepisach, ogromna. Mówimy o potrawie, jeśli tak mogę się wyrazić o chlebie, której głównymi składnikami są tylko mąka, woda i drożdże (zamiast drożdży może być zakwas, ale tego sposobu nie próbowałem). Na przykład do tej samej ilości wody i mąki (tego samego typu mąki) różnice w dodaniu drożdży (tego samego typu drożdży) sięgały stu procent! Albo kazano mi użyć więcej wody, albo mniej mąki. Albo ta sama wagowo ilość składników, a czas pieczenia dwukrotnie dłuższy. No litości! Moja intuicja matematyczna sugerowała wyciągnąć średnią, podświadomość humanistyczno-duchowa zaś skłaniała mnie do tego, bym zaufał i wziął przykład z osoby, której tembr głosu i wygląd wydawały mi się godne zaufania, a treść pod filmikiem napisana z wyczuwalną pewnością siebie.
Sam już nie pamiętam jakiego klucza użyłem, wiem tylko, że mój wybór okazał się nie do końca szczęśliwy, a w zasadzie od początku nieszczęśliwy. Może to nawet lepiej, że już na starcie coś się nie kleiło w moich poczynaniach (ciasto za bardzo się kleiło i było rozlazłe), bo nie straciłem zbyt dużo czasu. Armagedon - ręce całe oblepione kleistą mamałygą po łokcie.
Do tej pory trzymałem się zawsze żelaznej zasady, że nigdy nie brudzę/tłuszczę sobie obu rąk jednocześnie. Jedząc potrawy, które zwykle je się palcami (w sensie bierze się żarcie w łapy), ja używam tylko jednej gołej dłoni, w drugiej dzierżąc np. widelec. Robię tak dlatego, bo mogę zechcieć w pewnej chwili sięgnąć po sól, nie powodując tym samym dyskomfortu mojemu ewentualnemu następcy (nie ma nic gorszego na świecie, niż chwycić obtłuszczoną solniczkę). Mogę spokojnie złapać kubek z napojem, sprawdzić dyskretnie rozporek (czy zapięty) lub przywitać się, podając rękę nowo przybyłej (akurat kiedy jem!) osobie - nie jest przyjemne podawać dłoń komuś, kto przed chwilą walczył wręcz z golonką. Od razu mówię - wytarcie ręki w serwetkę nie wystarczy.
Jednak tym razem nie dałem rady utrzymać zasady jeden czystej ręki (albo jednej brudnej). Bałem się listonosza albo innego kuriera, że przyjdzie, zapuka, a ja nie będę w stanie otworzyć drzwi. Bałem się, że zadzwoni telefon, zaswędzi coś gdzieś, a ja nie będę mógł się podrapać - tak często bywa (nie żeby mnie coś często swędziało, tylko często swędzi w nieodpowiednim momencie), albo że nagle będę musiał skorzystać z toalety.
Nie wiem, co i kiedy poszło źle. Za rzadka i bardzo lepiąca konsystencja - próbowałem dosypywać mąki, ale czułem podświadomie i podpalcowo, że to na próżno. Wreszcie się poddałem (bez podnoszenia rąk - ciasto mogłoby spaść mi na głowę). "Pierwsze koty za płoty" - próbowałem dodać sobie otuchy. "Nie święci ciasto lepią" - dorzuciłem szczyptę nadziei. "Jak se nie wyzucis, to się nie naucys" - sparafrazowałem góralsko-narciarskie powiedzenie, przekładając mozolnie moje dzieło do kosza na śmieci. I tutaj mam pewien dylemat, czy dobrze zrobiłem - jak już kiedyś pisałem, jestem przeciwnikiem wyrzucania żywności, ale czy to była żywność? Mam jeszcze jedną życiową zasadę, którą często stosuję w życiu, a do której się tym razem nie zastosowałem: lepiej zjeść i odchorować, niżby miało się zmarnować.
Pojawiło się jednak światełko w tunelu. Po jakimś czasie pokrywa śmietnika powoli się uniosła i z wnętrza nieśmiało zaczęła wyglądać jasna masa - znak, że drożdże zadziałały i że koncepcja była słuszna, tylko należało dopracować szczegóły. Ucieszyłem się, że jednak wyrzuciłem, skoro mimo wszystko musiałem, surowiec do śmietnika, a nie do kibelka lub, co gorsza, zlewu - skojarzyłem sobie film pt. Pogromcy duchów i magmę wypełzającą ze wszystkich otworów kanalizacyjnych.
Koniec końców doszedłem w końcu do wprawy. Po kilku próbach chleb zaczął mi w sposób zadowalający wychodzić (nie w sensie, że ze śmietnika). Jest naprawdę smaczny. Co ciekawe, po podliczeniu kosztów, jest prawie o połowę tańszy niż w sklepie. W kosztorysie uwzględniłem wszystkie składniki i prąd (piekę trzy pieczenie na jednym ogniu tzn. trzy bochenki naraz w elektrycznym, ma się rozumieć, piekarniku), nie uwzględniłem mojej robocizny. Doszedłem również do wprawy pod kątem organizacyjnym - już nie latam po kuchni jak kot z pęcherzem, umorusany po pachy mąką. Działam sprawnie, ruchy płynne, pewność siebie wymalowana na obliczu, wiem jaka czynność następuje w następnej kolejności.
Rodzinie mój chlebek smakuje. Od początku mój zamysł był taki, żeby wypiek odbywał się na skalę masową, taką do użytku całodziennego. Nie było moim zamiarem upiec śliczny bochenek chleba (jeden) na jakąś specjalną okazję, na przykład święta albo rocznicę zwolnienia wujka z więzienia, żeby móc się pochwalić przed znajomymi: "Ależ proszę, jedzcie śmiało, dla wszystkich starczy... po kromce". I potem wysłuchiwać pochwalnych opinii (zasłużonych lub nie) na temat mojego chlebka, po uprzednim wysłuchaniu dźwięków przeżuwania tegoż obowiązkowo przez wszystkich zgromadzonych przy stole biesiadników.
Stałem się ofiarą własnego sukcesu. Teraz cała rodzina, włącznie ze mną, oczekuje, że będziemy jechać tylko na tym pieczywie, a trochę się z tym pieczeniem schodzi, a i sam chleb szybko schodzi, bo dobry.
Jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia i nie samym pieczeniem chleba człowiek żyje, i daj kurze grzędę - poszedłem za ciosem i zacząłem kombinować z pizzą. I też tak, jak w przypadku chleba, rozpiętość przepisów kulinarnych w internecie olbrzymia - znowu mam na myśli proporcje składników i czas wypieku. A produkt o wiele bardziej skomplikowany niż chleb. Dochodzi sos, ser i składniki układane na górze pizzy tradycyjnie w ilościach symbolicznych - przy wyrobie własnym można popuścić wodze fantazji i nie żałować towaru.
Nie jest to blog kulinarny, więc nie będę się zagłębiał w szczegóły. Grunt, że po kilku próbach mogłem sobie powiedzieć "masz ci chłopie placek" - robię zadowalającą mnie i moją bliskich pizzę. Dodam tylko, że koszt, w porównaniu z chlebem, jeszcze bardziej wychodzi dla mnie na plus, tzn. na minus - mniej wydaję kasy. Przebitka cenowa w porównaniu z prawdziwą pizzerią taka, że nawet gdybym posmarował moją pizzę kawiorem, to i tak bym zaoszczędził.
Tak więc zdrowo, smacznie i tanio - czego sobie i innym życzę.
O jakie towary konkretnie chodzi? Podam parę przykładów. Masło nie waży już 250 gramów, lecz tylko 200 (albo 170). Galaretki, makarony i inne sypkie towary pakowane są w coraz mniejsze torebki. Butelki i słoiki są chudsze (mniejsza średnica), za to wyższe, żeby wywołać złudzenie, że mają większą zawartość. Zresztą, nie są one nalewane "pod korek", tylko coraz niżej, coraz bliżej dna - i tak nic nie widać, bo zasłania piękna, kolorową etykieta. Dodajmy jeszcze wklęsłe denka.
Do tego, że paczka czipsów jest obszerna, a w środku jest tyle wolnej przestrzeni, o której najemcy brytyjskich mieszkań mogą tylko marzyć, już się przyzwyczaiłem (do widoku się przyzwyczaiłem, do czipsów na szczęście nie), ale ja sam, biorąc nawet pod uwagę moją pomysłowość/podejrzliwość/wredność, nie wpadłbym na to, żeby wypełnić powietrzem kulki z gumą do żucia. Kolejny przykład - producenci czekolady kantują kupujących, ścinając kanty, czyli zaokrąglają tabliczki tego przysmaku, a także pogłębiają odstępy między cegiełkami.
Nie chcę oceniać w tym momencie producentów - robią to z chęci zysku, ale jest różnica, czy goni się za bogactwem, czy ucieka przed nędza, czyli plajtą swojej firmy. Ważne, żeby pisali wyraźnie na opakowaniu, jaka waga, skład, pojemność itd. A gospodyniom/gospodarzom domowym polecam zaopatrzyć swój warsztat pracy (kuchnię) w nieodzowne dzisiaj urządzenie - kalkulator. Bez tego ani rusz ... łyżką czy mikserem. Należy także zweryfikować i nanieść odpowiednie poprawki do swoich tajnych przepisów kulinarnych: "pół kostki masła" - czyli dokładnie ile i ile procent tłuszczu ma mieć dane (do potrawy) masło, żeby z rozpędu nie dodać masła, które już masłem nie jest i nie zasługuje na tę szlachetną nazwę; "paczka makaronu" ,"torebka ryżu", "puszka czegoś tam" - ile dokładnie?! Nie chcemy, żeby później, po otwarciu piekarnika, podniesieniu pokrywki garnka lub uchyleniu drzwi lodówki, okazało się, że produkt finalny nie przypomina w niczym naszych ambitnych planów. Potem jest złość, awantury domowe, zniechęcenie do wszystkich i wszystkiego i wstyd przed zaproszonymi, choć niekiedy skrycie usatysfakcjonowanymi z tego powodu (paradoks?), gośćmi. Nic, tylko się upić - pod warunkiem, że kupiliśmy wystarczającą ilość mililitrów/procentów odpowiedniego płynu.
Następny produkt - chleb. Mieszkając w UK, kupuję chleb (z wyjątkiem odmiany tostowej) tylko z polskich piekarń - w sensie wg. polskiego przepisu i chyba z polskich składników - piekarnie fizycznie znajdują się na terenie UK. Podobnie jak piekarnie w Polsce - też korzystają z polskiej receptury i też chyba jadą na polskiej mące, a nie na głośnej ostatnio UMT (Ukraińska Mąka Techniczna). Oprócz mąki, wyczytałem, dodawane są też różne składniki ulepszające, polepszające, powiększające, konserwujące, jakieś emulgatory, stabilizatory o okropnych, mrożących soki trawienne w jelitach, nazwach - zwłaszcza że obok nazwy takiej "wyrazowej", występuje dopisek np. E 262. I mają one różne, te dodatki, dodatkowe zadania, czasami dziwaczne - taki pierwszy z brzegu kwas askorbinowy E 300, którego rolą jest zatrzymywanie gazów (w cieście), żeby lepiej rosło. Wszystko to, zaznaczam, w określonych ilościach jest dozwolone i zgodne z przepisami (prawnymi).
Mając powyższe na uwadze, a także to, że dziwnym zbiegiem okoliczności opisywany chleb nigdy nie czerstwieje, za to dość szybko pokrywa się pleśnią, a także to, że w dotyku i smaku przypomina mocno przechodzoną gąbkę kąpielową nasączoną fugą do glazury, a także to, że smarując ostatnio kromkę chleba substancją masłopodobną, upaćkałem sobie przy okazji, dzięki coraz większym dziurom (zbyt dużo kwasu askorbinowego E 300?), dłoń, w której trzymałem ową kromkę, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zabrałem się za pieczenie chleba.
Jako że moje zdolności kulinarne ograniczały się do tej pory do gotowania jajek na twardo i odgrzewania w piekarniku przygotowanych wcześniej (przez moją żonę) racji żywnościowych, postanowiłem dokładnie zapoznać się z procedurą pieczenia chleba w internecie. Obejrzałem sporo filmików i przeczytałem wiele artykułów na ten temat. Jeden wniosek, a właściwe spostrzeżenie - proporcjonalnie rozbieżność gramatury składników, czasu wyrastania ciasta i temperatury pieczenia, w poszczególnych przepisach, ogromna. Mówimy o potrawie, jeśli tak mogę się wyrazić o chlebie, której głównymi składnikami są tylko mąka, woda i drożdże (zamiast drożdży może być zakwas, ale tego sposobu nie próbowałem). Na przykład do tej samej ilości wody i mąki (tego samego typu mąki) różnice w dodaniu drożdży (tego samego typu drożdży) sięgały stu procent! Albo kazano mi użyć więcej wody, albo mniej mąki. Albo ta sama wagowo ilość składników, a czas pieczenia dwukrotnie dłuższy. No litości! Moja intuicja matematyczna sugerowała wyciągnąć średnią, podświadomość humanistyczno-duchowa zaś skłaniała mnie do tego, bym zaufał i wziął przykład z osoby, której tembr głosu i wygląd wydawały mi się godne zaufania, a treść pod filmikiem napisana z wyczuwalną pewnością siebie.
Sam już nie pamiętam jakiego klucza użyłem, wiem tylko, że mój wybór okazał się nie do końca szczęśliwy, a w zasadzie od początku nieszczęśliwy. Może to nawet lepiej, że już na starcie coś się nie kleiło w moich poczynaniach (ciasto za bardzo się kleiło i było rozlazłe), bo nie straciłem zbyt dużo czasu. Armagedon - ręce całe oblepione kleistą mamałygą po łokcie.
Do tej pory trzymałem się zawsze żelaznej zasady, że nigdy nie brudzę/tłuszczę sobie obu rąk jednocześnie. Jedząc potrawy, które zwykle je się palcami (w sensie bierze się żarcie w łapy), ja używam tylko jednej gołej dłoni, w drugiej dzierżąc np. widelec. Robię tak dlatego, bo mogę zechcieć w pewnej chwili sięgnąć po sól, nie powodując tym samym dyskomfortu mojemu ewentualnemu następcy (nie ma nic gorszego na świecie, niż chwycić obtłuszczoną solniczkę). Mogę spokojnie złapać kubek z napojem, sprawdzić dyskretnie rozporek (czy zapięty) lub przywitać się, podając rękę nowo przybyłej (akurat kiedy jem!) osobie - nie jest przyjemne podawać dłoń komuś, kto przed chwilą walczył wręcz z golonką. Od razu mówię - wytarcie ręki w serwetkę nie wystarczy.
Jednak tym razem nie dałem rady utrzymać zasady jeden czystej ręki (albo jednej brudnej). Bałem się listonosza albo innego kuriera, że przyjdzie, zapuka, a ja nie będę w stanie otworzyć drzwi. Bałem się, że zadzwoni telefon, zaswędzi coś gdzieś, a ja nie będę mógł się podrapać - tak często bywa (nie żeby mnie coś często swędziało, tylko często swędzi w nieodpowiednim momencie), albo że nagle będę musiał skorzystać z toalety.
Nie wiem, co i kiedy poszło źle. Za rzadka i bardzo lepiąca konsystencja - próbowałem dosypywać mąki, ale czułem podświadomie i podpalcowo, że to na próżno. Wreszcie się poddałem (bez podnoszenia rąk - ciasto mogłoby spaść mi na głowę). "Pierwsze koty za płoty" - próbowałem dodać sobie otuchy. "Nie święci ciasto lepią" - dorzuciłem szczyptę nadziei. "Jak se nie wyzucis, to się nie naucys" - sparafrazowałem góralsko-narciarskie powiedzenie, przekładając mozolnie moje dzieło do kosza na śmieci. I tutaj mam pewien dylemat, czy dobrze zrobiłem - jak już kiedyś pisałem, jestem przeciwnikiem wyrzucania żywności, ale czy to była żywność? Mam jeszcze jedną życiową zasadę, którą często stosuję w życiu, a do której się tym razem nie zastosowałem: lepiej zjeść i odchorować, niżby miało się zmarnować.
Pojawiło się jednak światełko w tunelu. Po jakimś czasie pokrywa śmietnika powoli się uniosła i z wnętrza nieśmiało zaczęła wyglądać jasna masa - znak, że drożdże zadziałały i że koncepcja była słuszna, tylko należało dopracować szczegóły. Ucieszyłem się, że jednak wyrzuciłem, skoro mimo wszystko musiałem, surowiec do śmietnika, a nie do kibelka lub, co gorsza, zlewu - skojarzyłem sobie film pt. Pogromcy duchów i magmę wypełzającą ze wszystkich otworów kanalizacyjnych.
Koniec końców doszedłem w końcu do wprawy. Po kilku próbach chleb zaczął mi w sposób zadowalający wychodzić (nie w sensie, że ze śmietnika). Jest naprawdę smaczny. Co ciekawe, po podliczeniu kosztów, jest prawie o połowę tańszy niż w sklepie. W kosztorysie uwzględniłem wszystkie składniki i prąd (piekę trzy pieczenie na jednym ogniu tzn. trzy bochenki naraz w elektrycznym, ma się rozumieć, piekarniku), nie uwzględniłem mojej robocizny. Doszedłem również do wprawy pod kątem organizacyjnym - już nie latam po kuchni jak kot z pęcherzem, umorusany po pachy mąką. Działam sprawnie, ruchy płynne, pewność siebie wymalowana na obliczu, wiem jaka czynność następuje w następnej kolejności.
Rodzinie mój chlebek smakuje. Od początku mój zamysł był taki, żeby wypiek odbywał się na skalę masową, taką do użytku całodziennego. Nie było moim zamiarem upiec śliczny bochenek chleba (jeden) na jakąś specjalną okazję, na przykład święta albo rocznicę zwolnienia wujka z więzienia, żeby móc się pochwalić przed znajomymi: "Ależ proszę, jedzcie śmiało, dla wszystkich starczy... po kromce". I potem wysłuchiwać pochwalnych opinii (zasłużonych lub nie) na temat mojego chlebka, po uprzednim wysłuchaniu dźwięków przeżuwania tegoż obowiązkowo przez wszystkich zgromadzonych przy stole biesiadników.
Stałem się ofiarą własnego sukcesu. Teraz cała rodzina, włącznie ze mną, oczekuje, że będziemy jechać tylko na tym pieczywie, a trochę się z tym pieczeniem schodzi, a i sam chleb szybko schodzi, bo dobry.
Jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia i nie samym pieczeniem chleba człowiek żyje, i daj kurze grzędę - poszedłem za ciosem i zacząłem kombinować z pizzą. I też tak, jak w przypadku chleba, rozpiętość przepisów kulinarnych w internecie olbrzymia - znowu mam na myśli proporcje składników i czas wypieku. A produkt o wiele bardziej skomplikowany niż chleb. Dochodzi sos, ser i składniki układane na górze pizzy tradycyjnie w ilościach symbolicznych - przy wyrobie własnym można popuścić wodze fantazji i nie żałować towaru.
Nie jest to blog kulinarny, więc nie będę się zagłębiał w szczegóły. Grunt, że po kilku próbach mogłem sobie powiedzieć "masz ci chłopie placek" - robię zadowalającą mnie i moją bliskich pizzę. Dodam tylko, że koszt, w porównaniu z chlebem, jeszcze bardziej wychodzi dla mnie na plus, tzn. na minus - mniej wydaję kasy. Przebitka cenowa w porównaniu z prawdziwą pizzerią taka, że nawet gdybym posmarował moją pizzę kawiorem, to i tak bym zaoszczędził.
Tak więc zdrowo, smacznie i tanio - czego sobie i innym życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz