Zgodnie z obietnicą obiecaną w poprzednim odcinku, chciałem opisać pewne zdarzenie, którego byłem, w zasadzie, głównym uczestnikiem, a przynajmniej jednym z dwóch głównych. Od razu mówię, żeby nie było rozczarowania, że nie chodzi o jakiś wielki szwindel czy sensacyjny kant-gigant. Nie będzie to pożywką dla potencjalnego prawnika, który chciałby wykorzystać tę historię i trochę sobie dorobić (i tak już sprawa przedawniona) ani innych nieprzychylnych mi osób, które chciałyby mnie pognębić, nie zarabiając przy tym co prawda ani grosza, za to zyskać nieco satysfakcji...
...Wspominam pewien egzamin - jaki zdawałem w moich młodych czasach - egzamin na prawo jazdy, a konkretnie chodzi o prawo jazdy na motor (motocykl).
Pracowałem wtedy w większym mieście i jak to większe miasto - występowały w nim korki, więc na egzamin, wyznaczony na godziny popołudniowe, się spóźniłem. Nie dużo, ale jednak gdy dotarłem do ośrodka szkolenia, okazało się, że korytarz był pusty, a pani sekretarka z surową miną oświadczyła mi, że wszyscy już siedzą w sali. Coś tam jeszcze dodała, nie pamiętam dokładnie, ale znaczyło mniej więcej, że już "po ptokach" - jak to się kiedyś mówiło.
Otuchy mi to nie dodało, jednak postanowiłem walczyć do końca. Podszedłem do drzwi i zapukałem cichutko tak, żeby nikt nie usłyszał - nie chciałem bowiem nikogo wewnątrz rozpraszać. Odczekałem chwilę, nie wiem po co, i wszedłem nieproszony do pomieszczenia. Zastałem tam siedzących w ławkach kursantów pochylonych nad kartką papieru (każdy nad swoją kartką) i oczywiście pana egzaminatora.
Klasyczny egzaminator w owych czasach przypominał ormowca (młodsi czytelnicy niech sobie sprawdzą w komputerach, kto to taki), a ten z kolei kojarzył mi się z osobnikiem o groźnym obliczu. Postać taka występowała w przyrodzie ubrana zwykle w ortalionowy płaszcz, beret z antenką, pomięte spodnie i przekoślawione lakierki. Płaszcz owy obowiązkowo przepasany paskiem w pasie dość mocno, chyba żeby ukryć owal tej części ciała i podkreślić kategoryczny stosunek do otoczenia, co przynosiło niestety odwrotny skutek, uwydatniając tzw. miszelinizację okolic pasa. Do tego flanelowa koszula i krawat mocno zasznurowany pod szyją (to był wizerunek postaci w czasie wolnym od pełnienia obowiązków, w czasie służby - oczywiście mundur).
Mój szkoleniowiec nie odbiegał zbytnio od normy. Podszedłem do niego niemalże na palcach, wybełkotałem przeprosiny za spóźnienie i poprosiłem o możliwość udziału w teście. Egzaminator rozłożył bezradnie ręce i powiedział, że już za późno i że nie może mi dać więcej czasu na napisanie testu.
I w tym miejscu parę słów technicznego wyjaśnienia. Gdy podchodziłem do tego egzaminu przepisy określały, że jeżeli ktoś zrobił sobie prawie jazdy na samochód i nie minęło trzy (chyba) lata od zaliczenia testu, to taki delikwent robiąc prawko na motor, musi odpowiedzieć tylko na pytania z zakresu budowy pojazdu, których było pięć, o ile dobrze pamiętam - nie musiał odpowiadać na pytania z przepisów ruchu drogowego. Mowa o egzaminie teoretycznym - potem oczywiście trzeba było zaliczyć egzamin praktyczny, czyli jazdę.
Taki był, wypisz wymaluj, konkretnie mój przypadek. Wyjaśniłem to panu egzaminatorowi i zapewniłem, że ten czas, który pozostał do zakończenia egzaminu, zupełnie mi wystarczy. Pan ponownie rozłożył ręce, pokiwał głową z góry na dół, czyli że się zgodził, i wręczył mi formularz do testu.
Omiotłem spojrzeniem salę. W powietrzu można było wyczuć atmosferę grozy, pot (niektórzy siedzieli w kurtkach, bo zapomnieli zdjąć, albo żeby było więcej możliwośći na ukrycie ściągawek) i inne zapachy świadczące o wzmożonej aktywności trawiennej żołądka i stresie. Sylwetki kursantów zgarbione, widać było skupienie, czerwone uszy i policzki, otwarte usta i wysunięty język - to wszystko zdradzało nadludzki wysiłek mózgu. Podobnie jak w kościele, ławki były zajęte zaczynając od końca. Dla mnie pozostało więc wolne miejsce w pierwszym rzędzie. Ostatni będą pierwszymi. Zacząłem więc zajmować miejsce, które los mi wyznaczył.
Sala, w której odbywał się ów egzamin, była wyposażona w specyficzny rodzaj siedziska, które dziś można spotkać w muzeum lub innym skansenie. Był to fotel, a raczej krzesło, z połączonym za pomocą, nazwijmy to, przegubu, ruchomym blatem. Chcąc zająć takie miejsce zgodnie z jego przeznaczeniem, należało najpierw podnieść blat na bok, usiąść na krześle i następnie blat położyć/obrócić do pozycji poziomej.
Wszystko jest dobrze, jak jest dobrze. Niestety, moja konstrukcja nie działała - albo blat się zaciął, albo ja nie potrafiłem się z tym dziadostwem obchodzić, albo jedno i drugie. Szukałem pod spodem jakiejś zapadki, blokady, najpierw na macanego, później przyklękłem i zajrzałem wzrokowo - wszystko na próżno. W końcu wypróbowałem starej, sprawdzonej metody "na rympał", czyli wciągnąłem brzuch i pośladki i po chwili jakimś cudem wcisnąłem się na upatrzoną wcześniej pozycję. Nie trzeba chyba dodawać, że narobiłem przy tym sporego hałasu i zmieszania - szurania nogami (swoim i krzesło-ławki) po posadzce, sapania - a wszystko to w statycznym, pod względem ruchu i dźwięku, pomieszczeniu. Podczas tej operacji cały czas czułem na swoich plecach, i jeszcze niżej, wzrok dwudziestu paru par oczu moich współtowarzyszy.
Nareszcie przyszedł czas na test jako taki.
Rozwiązuję test.
No ile czasu można odpowiadać na pięć pytań? Postawiłem odpowiednie, jak zakładałem, ptaszki przy odpowiedziach, sprawdziłem je kilka razy, następnie obejrzałem dokładnie sufit, lampy, listwy przypodłogowe, policzyłem guziki przy koszuli pana egzaminatora... Nuda. Po kilku minutach nie wytrzymałem, postanowiłem oddać kartkę i opuścić lokal świadomy komplikacji, jakie mnie niewątpliwie znowu czekają przy wykonywaniu tego zabiegu. I znowu przeciskanie się między deskami, szuru-buru meblem po podłodze itp.
Ulga - jestem na korytarzu i czekam na zakończenie testu teoretycznego (dla pozostałych w sali) i rozpoczęcie sprawdzianu praktycznego.
W tzw. międzyczasie, czyli między wspomnianymi wyżej rodzajami testów, miałem okazję porozmawiać z innymi kursantami, świadkami mojego niecodziennego zachowania. I całe szczęście! W ich głowach wyrysował się bowiem obraz tego zdarzenia nieco zafałszowany, nie do końca odpowiadający prawdzie - wyjaśnienia, że ja tylko pięć pytań, że już mam prawko itd. przekazywałem panu egzaminatorowi szeptem, żeby nie zakłócać uwagi innych zdających, więc ci nie znali szczegółów. Ich wizja wyglądała następująco: wpada zziajany gościu na egzamin, jest spóźniony, prosi, błaga egzaminatora, żeby ten pozwolił mu mimo wszystko przystąpić do testu - widać facet (zdający) jest dobrze przygotowany i świadomy, że da sobie radę w krótszym czasie. Z jakiegoś powodu się spóźnił - zdarza się. Robi następnie zamieszanie, nie potrafiąc poradzić sobie z prostą czynnością, jaką jest rozłożenie stolika, z czynnością, z którą nikt z nas nie miał najmniejszego problemu. Potem nagle dociera do niego, że ani be, ani ce, że nie ma pojęcia o co chodzi, że się nie zna, że nie potrafi odpowiedzieć na większość pytań, że nie ma szans, że nie wiadomo na co liczył i że się poddaje.
Powtarzam - całe szczęście, że się spotkaliśmy na korytarzu i wyjaśniłem całe zajście. W tamtych czasach nie było internetu, ale plotki rozchodziły się równie szybko. Uchroniło mnie to być może przed sceną, podobną do tej z serialu pt. Alternatywy 4. Mogłem spotkać jakąś babcię w autobusie, która wskazuje na mnie palcem i tłumaczy małemu chłopczykowi, siedzącemu u niej na kolanach: - Patrz, wnusiu, tak wygląda debil.
Teraz przyszedł czas na jazdę. Ten czas, co prawda, przyszedł dla mnie dość późno, bo egzaminator przeegzaminował najpierw wszystkich "samochodziarzy". Następnie ruszył do budynku krokiem robotnika kończącego swój dzień pracy. Pewnie się zapomniał, że miał jeszcze jednego osobnika do sprawdzenia - byłem wszakże jedynym tego dnia, co zdawał na motor. No ale żeby zapomnieć o kimś takim? Widocznie za mało wryłem mu się w pamięć albo pamięć już nie ta.
Dogoniłem go truchcikiem, zaszedłem delikatnie drogę i spytałem rzeczowo: - A ja?
Na szczęście dość szybko mnie skojarzył. Spytał, czy już jeździłem jakimś motorowerem, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Na co on rzucił jakby od niechcenia, żebym zrobił ósemkę.
Zlustrowałem pośpiesznie najbliższą okolicę i nie znajdując żadnego skrawka placu do wykonania takiego slalomu, zapytałem rzeczowo po raz drugi: - Gdzie?
Pan egzaminator bez słowa wskazał mi brzuchem środek ulicy. Nie chciało mu się widocznie wracać na plac manewrowy, może był zmęczony, a może nie chciał mieć ze mną do czynienia więcej niż to konieczne. Nieco zaskoczony odpaliłem emzetkę, która na szczęście zaskoczyła od pierwszego kopniaka, zrobiłem jakiegoś wygibasa na środku jezdni, wystawiając co chwilę rękę po części po to, by zasygnalizować manewr skrętu, po części, żeby złapać równowagę, uważając bacznie przy tym, żeby ktoś we mnie nie przypierniczył (albo ja w kogoś). Na szczęście ruch nie był duży. Nigdy przedtem, ani potem, nie jeździłem motocyklem taką małą prędkością z wystawioną ręką.
I to w zasadzie tyle. Jak widać procedura egzaminu w moim przypadku była lekko uproszczona, ale chyba nie aż tak, żeby mogła zainteresować służby bezpieczeństwa.
A cały test, oczywiście, wypadł pozytywnie, czego sobie i Wam życzę.*
* - dotyczy jedynie wybranej kategorii testów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz